29 stycznia 2013

Rozdział 7

Uwaga, kryjcie się :D Wraca Olga :D Mam tylko nadzieję, że będzie to długo oczekiwany powrót, a jej kolejne perypetie przypadną Wam do gustu. Na początek delikatnie oraz kilka słów wyjaśnienia :D

Alexandretta

***



TRZY LATA PÓŹNIEJ

Zamknęłam oczy czując przeszywający ból w dole brzucha. Kopnięcie było solidne, zwaliło mnie z nóg i pozbawiło tchu. Wściekły Sergio wydał z siebie głośny okrzyk i kopał dalej. Czubek jego buta, okuty srebrną blaszką, raz po raz zagłębiał się w moich trzewiach. Zabrakło mi powietrza, nie miałam siły nawet na to, żeby się skulić i spróbować w jakiś sposób obronić się przed tymi ciosami. Nieprzenikniona ciemność była tylko konsekwencją moich nieprzemyślanych czynów.

Powoli podniosłam powieki i prawie bezgłośnie jęknęłam. Wszystko mnie bolało, chociaż właściwszym określeniem byłoby, że ból promieniował od brzucha we wszystkich kierunkach. Poruszyłam się lekko, chciałam podnieść się z tej zimnej posadzki, ale nie mogłam. Nie dlatego, że nie miałam siły, chociaż to też był jakiś powód. Miałam związane ręce na plecach, doskonale czułam wrzynającą się w nadgarstki cienką, plastikową opaskę. Nie było dobrze. Było wręcz fatalnie. Ostrożnie rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Jakaś piwnica? Chyba. Ostatnio miałam szczęście do piwnic. Ale tym razem instynkt podpowiadał mi, że się tak łatwo nie wywinę. A mój instynkt rzadko się mylił. Hetty twierdziła, że mam to po ojcu, który dzięki swoim osławionym przeczuciom wychodził cało z najprzeróżniejszych opresji. Szkoda tylko, że nie pomogły mu one w tym feralnym locie, w którym zginął. A właśnie, ciekawe gdzie jest Hetty… Rozdzieliłyśmy się i chyba jednak to był błąd. Wpadłam na ludzi Sergio, których było za dużo dla mnie jednej. I którzy przyprowadzili mnie prosto przed oblicze swojego wściekłego szefa. Cóż, też bym była wściekła, gdyby dwie baby zaiwaniły mi klucz do skrytki bankowej, gdzie przechowuję diamenty. Oto jeden ze sposobów na pokonanie terrorystów. Pozbawienie ich pieniędzy. A że Sergio Ramos złym terrorystą był, nikt nie wątpił.

Kiedy w połowie szkolenia Martom przekazał mnie pod skrzydła naszej konsultantki Henrietty Lange, jeszcze nie przypuszczałam jaką rolę mi przeznaczył. Dopiero po tygodniu, czy dwóch dotarło do mnie, czym się będę zajmować. Że będę eliminować cele wyznaczone przez Firmę. Że nie będę mogła się zawahać oddając strzał, czy podrzynając komuś gardło. Że będę musiała w stu procentach ufać moim szefom, którzy te cele będą wyznaczać. Że nie będzie czasu nad zastanawianiem się, czy to, co robie jest dobre, czy złe. Nie będzie czasu na pytania. Jeśli ja nie zdołam ich zabić, to oni zabiją mnie. A ja nie zamierzałam wcale umierać. A przynajmniej nie przed znalezieniem morderców mojej rodziny. Taka trochę prywatna wendetta, ale głupia bym była, gdybym nie skorzystała z okazji.
Od tego momentu moje szkolenie nabrało zupełnie innego wymiaru. Do tej pory skupione na ogólnych zasadach pracy agenta oraz treningach siłowych i wytrzymałościowych, przerodziło się w kurs na płatnego zabójcę. Wszystkie rodzaje broni, zarówno palnej jak i białej, ich użycie zgodnie, bądź nie zgodnie z przeznaczeniem. Techniki przetrwania, techniki zdobywania informacji, namierzania celu oraz wyeliminowania go bez pozostawienia najmniejszego nawet śladu. Na początku byłam dość sceptycznie nastawiona, a czasami nawet przerażona. Ale z biegiem czasu… Hmm, może niekoniecznie zaczęło mi się to podobać, ale przynajmniej przestało przeszkadzać. Tak, sumienie i moralność upchnęłam głęboko na dnie, tak głęboko, że nie były w stanie się wydostać i bruździć.
I chyba to spodobało się Martomowi, który wkrótce przedstawił mi, jakie ma plany związane z moją osobą. I właśnie jeden z tych planów realizowałam…

Drzwi do mojego więzienia otworzyły się gwałtownie z głośnym zgrzytem. Stukot wojskowych buciorów o betonową posadzkę boleśnie wwiercał mi się w uszy. Nawet nie zdążyłam mrugnąć, gdy czyjeś silne, owłosione ręce złapały mnie pod pachami i jednym ruchem postawiły na nogi. Zachwiałam się, ale ten ktoś mnie przytrzymał, po czym pchnął w kierunku wyjścia. Ruszyłam dość niepewnym krokiem, lekko zgięta, bo ból brzucha znów się nasilił. Przy drzwiach, oparty niedbale o framugę stał mężczyzna z karabinem w rękach. Rzuciłam mu szybkie spojrzenie, bez problemu rozpoznałam w nim jednego z ludzi Sergio. Twarzy tego, który mnie prowadził, nie byłam w stanie dostrzec, ale zapewne też był jednym z nich. Czyli cała szopka zaczynała się od początku.