26 grudnia 2014

Rozdział 19

Oto kolejna część historii Olgi... Wiem, że dziwnie Wam się to czyta wiedząc, jak skończą niektórzy bohaterowie :D Ale spokojnie, po kolei dojdziemy również do tych chwil, kiedy już pojawi się Callen, a Olga zacznie się stawać milsza :D Ale póki co, jedziemy ostro w dół i dopiero teraz się zacznie...
Bawcie się dobrze i trzymajcie kciuki, żeby Wen nie uciekł :D

Alexandretta

***

Praga, Czechy

            Siedziałam na kanapie w jakimś zapyziałym praskim motelu, żułam nie pierwszej świeżości kanapkę zakupioną w sklepiku na rogu i wpatrywałam się w ekran laptopa.
- Co z nim? – zapytałam, pokazując brodą zdjęcie widoczne na monitorze.
- Peter Stawowy – Max usiadł obok. – Mamy go znaleźć…
- I?
- I dowiedzieć się, dlaczego te same informacje przekazał nam i Rosjanom.
- No proszę – cmoknęłam. – Działa na dwa fronty? Nieładnie.
- Nieładnie – przytaknął. – Trzeba go przykładnie ukarać…
- Zabrzmiało groźnie – spojrzałam na niego z nikłym zainteresowaniem. – Masz coś konkretnego na myśli?
- Zobaczysz – uśmiechnął się półgębkiem. – Teraz mam na myśli coś zupełnie innego – zabrał mi laptopa z kolan i pochylił się w moją stronę.
- Tobie tylko jedno w głowie – wymamrotałam, oddając mu pocałunki, bo oczywiście, nie zamierzał tracić czasu.
- Przy tobie tak – odparł, łapiąc mnie za kark i przyciągając bliżej. Bez wahania usiadłam mu na kolanach, co wykorzystał, od razu łapiąc mnie za pośladki. Westchnęłam z rozkoszą, kiedy jego dłonie przemieściły się wyżej, gładząc mnie po plecach. Sam jego dotyk sprawiał, że czułam mrowienie w dole brzucha. Umościłam się wygodniej i odchyliłam nieco do tyłu. Max prawidłowo odczytał mój gest, jednym ruchem rozpiął mi stanik i razem z bluzką posłał na podłogę. Jego ręce natychmiast znalazły się na moich piersiach, pieszcząc je i gładząc. Jęknęłam głośno, czując jak robię się coraz bardziej wilgotna i gotowa. Max chyba też to wyczuł, bo od razu zamienił ręce z ustami. Zaczął mnie całować, lizać i ssać, jednocześnie rozpinając mi spodnie. Zsunęłam się z jego kolan, żeby mógł rozebrać mnie do końca, co niezwłocznie uczynił. Naga uklęknęłam pomiędzy jego udami i zajęłam się jego rozporkiem, co przyjął z westchnieniem zadowolenia. I uśmiechem. Nawet nie musiałam się za bardzo wysilać, bo już kilka chwil później był jeszcze bardziej twardy i gotowy. Wręcz pulsował czekając na mnie. Dosiadłam go z głośnym jękiem, uwielbiałam ten moment, kiedy wypełniał mnie aż do końca. Zaczęłam się poruszać, góra, dół, Max jedną ręka złapał mnie za biodra regulując rytm, a drugą chwycił moją pierś gładząc kciukiem brodawkę. Co spotęgowało moje doznania do maksimum. Skończyliśmy prawie jednocześnie, wśród głośnych jęków, sapnięć i westchnień, spoceni i zmęczeni. Przez chwilę siedzieliśmy jeszcze, przytuleni, patrząc sobie w oczy, niczym para zakochanych nastolatków, a nie dorośli ludzie, którzy po prostu chodzą ze sobą do łóżka.
- Idę pod prysznic – wygrzebałam się w końcu z jego objęć, dość niechętnie, co mnie samą zaskoczyło.
- To zaproszenie? – Max zareagował natychmiast, zresztą w sposób w jaki się spodziewałam.
- Nie – odparłam stanowczo i uciekłam do łazienki. – Jeden numerek na razie wystarczy! – zawołałam przez zamknięte drzwi.
- Jesteś okrutna! – odkrzyknął. Nie raczyłam mu odpowiedzieć, bo woda i tak zagłuszyłaby moje słowa, więc po co się wysilać. Poza tym, sam chciał, żebym taka się stała, a ja szybko się uczę.

            Kolejne dni minęły nam na szukaniu Stawowego. Nie było to łatwe, bo skurczybyk wciąż miał lojalnych współpracowników, pomimo rozsiania informacji, że chcemy się spotkać. Dobrze wiedział w jakim celu. Ale, tym razem, nie chcieliśmy go odstrzelić. Chcieliśmy go przykładnie ukarać. Jeszcze nie wiedziałam, co wymyślił Max, ale byłam pewna, że będzie bolało. Musiałam przyznać, że siedzenie w aucie, albo jeżdżenie po uliczkach, było najnudniejszą częścią pracy agenta. W dodatku wymagało tyle samo koncentracji, jeśli nie więcej.
            Stawowy się ukrywał, a my kręciliśmy się w kółko. Co zaczynało nas już nieźle wkurzać, bo ile można szukać jednego człowieka. Widziałam, że Max jest coraz bardziej zły i aż się bałam, co wymyślił. Okazało się, że słusznie.

            My też mieliśmy swoich informatorów, którzy nas bali się bardziej, niż ludzi Stawowego. Może dlatego, że reputacja Maxa w tych stronach nie była najlepsza. Szczerze mówiąc, to była najgorsza. I rzutowała również na mnie, bo byliśmy już postrzegani jako jedność. No i nikt nie spodziewał się po uczennicy Doherty’ego, że będzie miła i sympatyczna. A ja z każdą kolejną akcją coraz bardziej umiałam sprostać tym oczekiwaniom.
            Nasi informatorzy okazali się ostatecznie bardzo pomocni. Przeczesali miasto i wszystkie kryjówki, nawet te najbardziej nieprawdopodobne. Zajęło im to zdecydowanie mniej czasu niż naszej dwójce i byli o wiele dokładniejsi. W końcu nie znaliśmy Pragi aż tak dobrze, a posiłkowanie się tylko mapą, tudzież GPS’em raczej nie wróżyło powodzenia. Wiedzieliśmy, że to tylko kwestia dni, kiedy Peter zwinie manatki i ucieknie, więc tym bardziej każda pomoc była cenna. Dlatego, gdy tylko dostaliśmy adres, natychmiast tam pojechaliśmy.
            Kamienica, pod którą zaparkował Max, nie wyglądała zbyt powalająco. Była stara, odrapana, ale wszystkie okna miała całe i drzwi solidne. Co prawda, na klatce schodowej śmierdziało stęchlizną i moczem, ściany znaczyły płaty odpadłego tynku, a zamiast lamp na drutach wisiały nagie żarówki. Weszliśmy do środka ostrożnie, z bronią gotową do strzału, czujni i skupieni. Mieliśmy dokładną lokalizację naszego celu, więc bez wahania udaliśmy się na pierwsze piętro. To właśnie tam miał ukrywać się Stawowy. Podeszliśmy pod drzwi i przystanęliśmy na chwilę. W ciszy korytarza doszedł nas przytłumiony głos. W sumie to dwa głosy, najwyraźniej Peter nie był tam sam. Max skinął na mnie głową, ustawiłam się przy framudze i przygotowałam do wejścia. Chwilę później byliśmy w mieszkaniu. Drzwi okazały się otwarte i niczym nie zabezpieczone, co przyjęliśmy z lekkim zdziwieniem. Najwyraźniej Stawowy był przekonany, że nikt go tutaj nie znajdzie. Duży błąd. Dobrze, że nie musieliśmy wyważać drzwi siłą, bo element zaskoczenia dawał nam przewagę. Kierując się odgłosami i sprawdzając napotkane po drodze pomieszczenia, znaleźliśmy się na progu ostatniego pokoju. Nasze pojawienie się wywołało niezły popłoch u Stawowego i jego kompana. Poderwali się z kanapy, którą zajmowali, jednocześnie szukając broni. Byli jednak zbyt wolni, doskoczyliśmy do nich jednocześnie i ciosami pistoletów w twarz, zwaliliśmy z nóg. Max zajął się Stawowym, a ja jego towarzyszem. Związałam go za pomocą plastikowych opasek, zakneblowałam i zostawiłam na podłodze. Nie miałam zamiaru przecież przenosić go na kanapę albo gdzieś indziej, żeby sobie wygodnie poleżał. Za to Max podźwignął Stawowego na nogi, usadził na krześle i dopiero wtedy skrępował. A potem go ocucił, wylewając mu wodę na głowę.
- Chyba nie sądziłeś, że ci się uda… - odezwał się, kiedy Peter otrząsnął się z zamroczenia.
- Max… - wymamrotał. – Co tu robisz?
- Zgadnij – Doherty wyszczerzył się w złowrogim uśmiechu. Drgnęłam. Ta mina nie wróżyła dobrze.
- Kurwa…
- Zgadza się – znów ten uśmiech. – Masz przesrane, chłopcze. Wiesz dlaczego, prawda?
- Nic nie zrobiłem – zaprotestował. – Przekazywałem wam wszystko, czego się dowiedziałem.
- Nie znasz słowa lojalność – warknął Max. – A my nie lubimy, kiedy robi się z nas głupców!
- Nic nie zrobiłem – powtórzył mężczyzna, nieco ostrzej.
- Mamy inne informacje – mój partner podszedł bliżej. – Myślałeś, że aż tak ci ufamy, że nikt cię nie pilnuje? Poza tym, dlaczego się ukryłeś na informację, że chcemy się spotkać? Gdybyś nic nie zrobił… - Max urwał. – Nieważne. Musisz ponieść konsekwencje swojego zachowania.
- Zabijesz mnie??
- To by było zbyt proste – zaśmiał się Doherty. – Ukarzę cię. To będzie przestroga dla innych, żeby nie próbowali nas oszukiwać – wyjaśnił, po czym zamachnął się i uderzył go w twarz. Cios był silny, głowa Stawowego odskoczyła, a w kącikach ust pojawiła się krew. Max walnął go drugi raz, potem kolejny. Poczułam się nieswojo, do tej pory Max nikogo nie bił, ani nic z tych rzeczy, raczej zabijał od razu. Wiedziałam, co to znaczy tak obrywać, w końcu miałam już coś takiego za sobą. To nie było miłe ani przyjemne. Chyba, że dla bijącego. A Max był w swoim żywiole. Tłukł Stawowego z jakąś taką dziwną systematycznością, kawałek po kawałku, precyzyjnie wymierzał ciosy i wcale nie wyglądał jakby się zmęczył. Za to Stawowy wręcz przeciwnie, jego twarz zaczynała przypominać surowy befsztyk, z nosa i warg leciała mu krew, która po każdym kolejnym ciosie pryskała dookoła. Odsunęłam się i poszłam się jeszcze rozejrzeć. Nie podobało mi się zachowanie Maxa, ale wiedziałam, że nie mogę mu przeszkadzać. Byliśmy partnerami i musieliśmy mówić jednym głosem. Max wymagał lojalności. A ta praca wymagała tego jednego stałego punktu.
Kiedy wróciłam, zwabiona z powrotem hałasem, okazało się, że Stawowy, nadal związany, leży na podłodze, a Max go kopie.
- Nie uważasz, że już wystarczy? – odezwałam się cierpkim głosem. – Mamy go ukarać, a nie zabić…
- Masz rację – Max zatrzymał nogę w połowie kolejnego kopnięcia. – Trochę mnie poniosło…
- Trochę? – prychnęłam. – Wygląda tu jak w rzeźni – skrzywiłam się. – A on wygląda jakbyś chciał go zaszlachtować – pokazałam palcem leżącego na podłodze mężczyznę. Faktycznie sprawiał nieciekawe wrażenie. Głównie ze względu na spuchniętą twarz i pełno krwi dookoła.

- Nie bądź taka drobiazgowa – Doherty wzruszył ramionami i ukucnął obok Stawowego. – Zapamiętaj tą lekcję, Peter. Następnym razem nie będę się z tobą cackał, tylko od razu odstrzelę ci łeb. A ty… - podszedł do drugiego mężczyzny, który z przerażeniem w oczach przypatrywał się poczynaniom mojego partnera. – Ty powiedz każdemu, że nas się nie oszukuje. A kto oszukuje kończy z dziurą w głowie – po czym z całej siły walnął faceta w twarz, aż ten stracił przytomność. – Świetnie się spisałaś – złapał mnie w pasie i pocałował. – Wynosimy się…

            Okazało się, że wieści rozchodzą się tutaj bardzo szybko, bo jeszcze tego samego wieczoru mieliśmy gości. Akurat wyszłam z łazienki, w niezbyt kompletnym stroju, kiedy drzwi naszego pokoju gwałtownie się otworzyły i do środka wparowało trzech mężczyzn. Uzbrojonych, może nie po zęby, ale wystarczająco, żeby nas uszkodzić. Na ich widok Max poderwał się z kanapy, a w jego ręce natychmiast pojawił się pistolet. Zrobiłam to samo, to, że byłam w szlafroku, nie oznaczało, że byłam bezbronna. Mój Sig, z którym właściwie się nie rozstawałam, skierował się w stronę najbliższego napastnika. Teoretycznie mieli przewagę, a to nie oznaczało, że mamy dać się zabić. Staliśmy w milczeniu, przyglądając się jak zajmują pozycje i gorączkowo zastanawiając się, kto ich przysłał. Na odpowiedź na to pytanie wcale nie musieliśmy długo czekać, bo z pomiędzy uzbrojonej trójki wyszedł jeszcze jeden mężczyzna. Ten był bez broni, za to ubrany w drogi płaszcz i świetnie skrojony garnitur. Omiótł spojrzeniem pomieszczenie i nas, nieco dłużej zatrzymując swój wzrok na mnie. Uśmiechnął się na ten widok i powoli podszedł bliżej.
- Nie lubię, kiedy obcy agenci panoszą się po moim terenie – odezwał się po angielsku, z rosyjskim akcentem.
- Dobre wychowanie wymaga, żebyś się najpierw przedstawił – zwrócił mu uwagę Max, nie zmieniając pozycji.
- Może ja nie jestem dobrze wychowany?
- Nie „może”, tylko „na pewno” – prychnął Max. – Zakładam, że wiesz, kim jesteśmy.
- Wiem, że nie jesteście stąd – przybysz wzruszył ramionami. – Wiem, że pobiliście mojego człowieka prawie na śmierć. Wasze nazwiska nie są mi do niczego potrzebne…
- Nie? Myślałem, że wystawisz za nami list gończy – zakpiłam. Niepotrzebnie zwróciłam na siebie uwagę tym stwierdzeniem.
- Słodka jesteś, kiedy tak ironizujesz – facet podszedł do mnie i stanął bardzo blisko, nie zważając na broń w mojej ręce, wymierzoną teraz prosto w jego klatkę piersiową. Wyciągnął rękę, chcąc mnie dotknąć, ale się uchyliłam.
- Ani się waż – warknęłam, przyciskając lufę mocniej do jego torsu. Na ten gest dwa pistolety jego ochroniarzy wydały charakterystyczny szczęk zawsze towarzyszący odbezpieczaniu broni.
- Myślisz, że zdążysz? – zakpił.
- Chcesz się przekonać? – odpowiedziałam w podobnym tonie.
- Zginiesz – ostrzegł mnie.
- Owszem, ale ty będziesz pierwszy – zwróciłam mu uwagę na tę oczywistość. – Myślisz, że dasz radę uchylić się przed TĄ kulą? – uniosłam brwi.
- Bojowa z ciebie kobietka – mruknął, ale cofnął się dwa kroki. – Wynoście się z stąd. Jak najszybciej – dodał, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł szybkim krokiem. Jego ochroniarze poszli w jego ślady, z ta różnicą, że zrobili to w sposób zgodny ze sztuką, nie odsłaniając swoich pleców. Kiedy trzasnęły drzwi, powoli opuściłam pistolet i dopiero wtedy spojrzałam na Maxa. Nie wyglądał na zbyt przejętego. Że się myliłam, okazało się, gdy popatrzył na mnie. I odetchnął z ulgą.
- Kurwa, było blisko – powiedział, chowając broń.
- Kto to był?
- Vladimir Szavienko. Nie miałem pojęcia, że przeniósł się do Czech…
- Nie zna cię?
- Nie.
- Ale ty znasz jego?
- Znam to zbyt mocno powiedziane. Wiem jak wygląda i czym się zajmuje. Do tej pory siedział w Holandii.
- Jak wygląda teraz też wiem – zaczęłam się ubierać. – Czym się zajmuje?
- Koordynuje działania rosyjskiej mafii. Od narkotyków po handel ludźmi – Max poszedł w moje ślady. – Odpowiada bezpośrednio przed Olegiem Rostockim. O nim chyba słyszałaś?
- Owszem – mruknęłam i wzułam buty. – Tą lekcję odrobiłam. Ale chyba będę musiała bardziej zagłębić się w temat. Spadajmy stąd. Nie mam ochoty na kolejne spotkanie z jakimś świrem.
- Szavienko to nie świr – sprostował Max, biorąc walizkę. Ja chwyciłam swoją torbę i zamknęłam za nami drzwi. – Jest zimny i opanowany. I nie działa pochopnie. Nigdy. Trudno go sprowokować. W zasadzie, jeszcze nikomu się to nie udało. Za to wykończył sporo ludzi. Chodzą słuchy, że tak naprawdę stoi za nim ktoś znacznie potężniejszy niż Rostocki. Jakaś organizacja, która ma ogromne możliwości. I która działa bezwzględnie i brutalnie.
- Jaka organizacja? – zapłaciłam za pokój i ruszyliśmy do taksówki.
- Nie wiadomo. Nikt nie wie. A kto próbował się dowiedzieć, ginął.
- Zabrzmiało bardzo dramatycznie – parsknęłam. – Niczym scenariusz kolejnego odcinka „Opowieści z krypty”
- To nie żarty, Olga – Max zatrzymał się i popatrzył na mnie poważnie. Zbyt poważnie jak na niego. – Tak się stało z kilkoma naszymi agentami, którzy zaczęli zagłębiać ten temat. Jeśli kiedykolwiek dostaniesz zadanie, żeby dowiedzieć się prawdy, od razu się wycofaj… - popatrzyłam na niego z powątpiewaniem. Miałam przemożną ochotę popukać się w czoło, ale torba wydatnie mi w tym przeszkadzała. Nigdy nie wierzyłam w te opowieści o wszechmocnych organizacjach, które zabijają każdego, kto próbuje odkryć ich tajemnice. – Mówiłem poważnie.
- Zapamiętam – oddałam bagaż kierowcy i wsiadłam do auta. Kątem oka dostrzegłam jak Max w zamyśleniu mi się przygląda, a potem zrobił to samo. Nie kontynuowaliśmy tego tematu, w milczeniu dojechaliśmy  na lotnisko. Wracaliśmy do Stanów, na wyraźne polecenie Martoma.

18 grudnia 2014

Rozdział 18

            W taksówce milczeliśmy, lepiej do końca grać rolę wstrząśniętych taką niespodziewaną zbrodnią. Nie baliśmy się, to znaczy Max na pewno nie, a ja miałam nieco mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłam się, że zadanie mamy z głowy i w dodatku dobrze wykonane. Z drugiej – cholera, żadnych wyrzutów sumienia? Żadnych wątpliwości? Zabiliśmy człowieka, cóż z tego, że kanalię. Może w mniej spektakularny sposób niż zastrzelenie, ale równie skuteczne. Jeśli nie bardziej. Nie martwiłam się, że odkryją nasz związek ze śmiercią Martineza. Nasza przykrywka była naprawdę dobra, a zanim dojdą do jakichkolwiek wniosków, nas już tutaj nie będzie.
Powoli przeszliśmy przez przestronny hol i skierowaliśmy się w stronę windy. Jednak w połowie drogi Max złapał mnie za łokieć i delikatnie, ale stanowczo pokierował w stronę baru.
- Co? – spojrzałam na niego zdezorientowana. Chciałam się już położyć, potem spakować, a potem się stąd zmyć.
- Potrzebuję drinka – mruknął.
- Drinka? – uniosłam brwi. – Ty??
- Co cię tak dziwi? Lubię się czasem napić w towarzystwie pięknej kobiety…
- To ty sobie jakąś poszukaj, a ja spadam – chciałam zniknąć.
- Już znalazłem – pchnął mnie delikatnie, bo w międzyczasie znaleźliśmy się we wnętrzu baru. Klapnęłam na miękką kanapę, a po chwili przede mną stanęła wysoka szklanka wypełniona kolorowym płynem. Max usiadł naprzeciwko wybierając dla siebie whisky z lodem.
- Co znalazłeś? – zamieszałam słomką w szklance.
- Piękną kobietę, w towarzystwie której chciałbym spędzić resztę wieczoru – wyjaśnił. Otworzyłam szerzej oczy, lekko zaskoczona. Do tej pory Max owszem, dawał mi do zrozumienia, że mu się podobam, ale nigdy w tak bezpośredni sposób.
- Chcesz mnie upić i zaciągnąć do łóżka – łyknęłam drinka i popatrzyłam na niego oskarżycielsko.
- Przyszło mi to do głowy – zakręcił swoim napitkiem, w ogóle nie przejmując się moim spojrzeniem. – Ale doszedłem do wniosku, że to nie najlepszy pomysł…
- Dlaczego?
- Bo chcę, żebyś wszystko pamiętała – pochylił się w moją stronę i zniżył głos. – Wszystko. Każdy szczegół, każdy pocałunek, każde dotknięcie i każde pchnięcie… - poczułam, że zasycha mi w gardle. Miał tak cholernie zmysłowy głos i tak obiecujące spojrzenie, że poczułam dreszcze. Podobał mi się, ale nie chciałam mieszać pracy z życiem prywatnym. Ale teraz miałam to gdzieś. Teraz pragnęłam tylko jednego. Maxa. Wyczuł to, chwycił moją dłoń i powiódł palcem po jej wnętrzu, raz i drugi. Przyjemne ciepło rozlało się po mojej ręce, oddałam pieszczotę i zwilżyłam językiem usta. Aż jęknął, a ja dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z dwuznaczności tego gestu i jego zachęcającej mocy.
- Wszystko? – wyszeptałam, podejmując grę. Nie znałam zasad, ale zdawałam sobie sprawę, że skoro ustalał je Max to… pewnie ich nie ma i wszystkie chwyty są dozwolone. – Jesteś w stanie sprawić, że nie będę pamiętała niczego innego?
- Chcesz się przekonać?
- A jeśli powiem tak, to co zrobisz?
- Zabiorę cię stąd i… - urwał.
- I? – uniosłam brwi.
- I zrobię wszystko, żebyś błagała o jeszcze.
- I? – prowokowałam go dalej. Już czułam przyjemne mrowienie w dole brzucha, a to był dopiero początek.
- I będziesz krzyczała…
- I? – jednym haustem wypiłam połowę zawartości mojej szklanki.
- I dosyć tego! – opróżnił swoją i poderwał się na nogi. – Zaraz się przekonasz, że mnie nie wolno drażnić – w jego głosie zabrzmiała pogróżka, ale w oczach czaiło się pożądanie i obietnica. Błyskawicznie znalazł się obok mnie, jednym gestem podniósł mnie z kanapy i pociągnął do wyjścia.

            Zaczęliśmy się całować już w windzie. Miał ciepłe, miękkie usta i smakował alkoholem. Jednak jechaliśmy zbyt krótko, żeby te pocałunki rozwinąć dalej. Kiedy dzwonek poinformował nas, że stoimy, a drzwi kabiny są otwarte, Max złapał mnie za rękę i pociągnął na korytarz. Mój pokój znajdował się zaraz za załomem, ruszyliśmy w tamtą stronę, co chwilę przystając i całując się, niczym nastolatki. Tuż pod drzwiami wyciągnął mi klucz z ręki i po sekundzie byliśmy w pomieszczeniu. Stanęłam na środku, nieco zdezorientowana, bo Max zatrzymał się kawałek ode mnie i tylko patrzył. W końcu podszedł i spojrzał mi w oczy. Nie musiał nic mówić, dobrze wiedziałam, co teraz nastąpi. Znów mnie pocałował. Ale tym razem bardziej stanowczo i drapieżnie. Jego dłonie natychmiast znalazły się na moich pośladkach, żeby po chwili przesunąć się kawałeczek wyżej i jednym, płynnym gestem odpiąć zamek  w mojej sukience. Która z miękkim szelestem spłynęła na podłogę. Stałam teraz przed nim tylko w bieliźnie, pończochach i szpilkach. Max odsunął się kawałek i omiótł spojrzeniem moją sylwetkę. Widziałam z jakim zachwytem patrzy i jak bardzo podoba mu się to, co widzi. A potem najwyraźniej uznał, że dosyć patrzenia i przystąpił do czynów. I dobrze, bo byłam już bardzo zniecierpliwiona. Pchnął mnie na łóżko i po sekundzie znalazł się obok. Znów zaczął mnie całować, ale tym razem jego usta rozpoczęły wędrówkę po moim ciele. Jego ciepły oddech owionął moje ucho, potem przeniósł się na szyję, by po chwili być już na obojczyku. Uwolnił moje piersi ze stanika i wziął je w dłonie. Zaczął je pieścić i ściskać, pocierać brodawki tak, aż skurczyły się i uwypukliły. Każde jego dotknięcie powodowało, że odczuwałam niewysłowioną wręcz przyjemność. Kiedy jego usta znalazły się na moich piersiach, kiedy zaczął je najpierw całować, a potem ssać, odjechałam. Z moich ust wydobywały się już tylko jęki, jęki świadczące o ogromnej przyjemności. Moje dłonie gładziły jego kark, plecy, odczytywały wszystkie blizny i ślady walk. Był wspaniale umięśniony i wręcz czułam jak promieniuje siłą. W końcu zszedł niżej, przejechał językiem po moim brzuchu i zgrabnie pozbawił mnie majteczek. Patrzyłam jak rozchyla moje uda i pochyla się nade mną. Głośny jęk wydobył się z mojego gardła, kiedy jego język dotknął mój najwrażliwszy punkt. A potem zszedł niżej, zanurzając go we mnie. Wstrząsnął mną dreszcz. To było niesamowite, czuć go w najintymniejszych zakamarkach ciała. A kiedy do języka dołączyły palce poczułam, że dłużej nie wytrzymam. Zacisnęłam dłonie na jego włosach i doszłam z głośnym okrzykiem. Max poczekał aż skończę, po czym bez wysiłku odwrócił mnie na brzuch, uniósł moje biodra i wbił się we mnie mocno i stanowczo. Gwałtownie nabrałam powietrza, kiedy poczułam jak bardzo jest duży i twardy. Na moment znieruchomiał, a potem zaczął się poruszać. Ukryłam twarz w poduszce, a ręce zacisnęłam na prześcieradle. Każde jego pchnięcie, każdy ruch wywoływał u mnie kolejną falę przyjemności. Przyjemności, która wzrastała z każdą chwilą. Żeby w końcu wybuchnąć raz jeszcze. Opadłam na materac, zdyszana i zmęczona, a obok mnie zaległ Max. Równie zdyszany i równie zmęczony. Żadne z nas nic nie mówiło, bo słowa były tu raczej zbędne. Po co zakłócać tą miłą chwilę zmęczenia czczym gadaniem. Poza tym, co niby miałam mu powiedzieć? Byłeś wspaniały? On dobrze o tym wiedział. Max też nie uznał za stosowne powiedzieć cokolwiek, za to objął mnie, przyciągając do siebie. Poczułam jak powieki mi ciążą i zasnęłam.

Obudziła mnie kolejna porcja pieszczot mojego partnera, który najwyraźniej chciał nadrobić cały ten czas, kiedy trzymałam go na dystans. Był niezmordowany i miałam okazję przekonać się tym tej nocy jeszcze dwa razy…

- Wstawaj, Mała – doszedł mnie głos Maxa, a jego ręce bez pardonu ściągnęły ze mnie kołdrę. – Zmywamy się.
- Nie chcę – jęknęłam, chowając głowę pod poduszką. – Chcę spać. Wszystko mnie boli…
- Kochanie, to był dopiero początek…
- Jaki początek? – wynurzyłam się spod pościeli i usiadłam.
- Widzisz, jak szybko wstałaś? – Max roześmiał się.
- Ty oszuście! – rzuciłam w niego poduszką. – Zrobiłeś to specjalnie!
- Olga, kochanie – uchylił się zgrabnie i usiadł obok mnie. – Nigdy cię nie oszukam – pogłaskał mnie po policzku, a potem mocno pocałował. – Pamiętaj o tym. I to naprawdę był początek. Dla nas. A teraz zbieraj się, bo czeka na nas kolejna sprawa… - wstał i wyszedł. Zapewne się spakować. Westchnęłam. W łóżku było wspaniale, Max był wspaniały, ale nie byłam pewna, czy jego wizja przyszłości pokrywa się z moją. Poza tym, teraz naprawdę wszystko mnie bolało i seks był ostatnia rzeczą, na jaką miałam ochotę. Zdecydowanie bardziej miałam ochotę na prysznic. I śniadanie.

            Wykąpałam się i błyskawicznie spakowałam. Już wiedziałam, że jeśli w grę wchodziło nowe zadanie, to Max nienawidził zwłoki. Dlatego byłam więcej niż pewna, że jeśli trochę zamarudzę, to będzie się krzywił i sarkał, a nie miałam ochoty wysłuchiwać jego narzekania.
- Gotowa? – stanął w drzwiach mojego pokoju kilka minut później. – To spadamy – zarządził, kiedy skinęłam potakująco głową. Chwilę później taksówka wiozła nas na lotnisko.

- Dokąd tym razem? – zapytałam, gdy kierowca wyciągał bagaże. Bez słowa podał mi bilet. Praga. Bosko. Uwielbiam czeskie piwo…


12 grudnia 2014

Rozdział 17.

Skoro Chandni wrzuciła Epilog do "Młodszy, upierdliwy brat", to u mnie wraca Olga. Mam nadzieję, że się stęskniliście i nadal chcecie dowiedzieć się, jak to  było zanim Olga poznała Nathana i całą resztę tej przeuroczej bandy :D
Dzisiaj trochę, a reszta już się pisze, więc trzymajcie kciuki...

Alexandretta

***

Siedziba Sektora 8

Powroty zawsze są trudne. Ten nasz  też do łatwych nie należał. W powietrzu wisiało napięcie, jeszcze nie na granicy wybuchu, ale blisko. Czuliśmy je wszyscy, ale każdy z nas odbierał je chyba inaczej. Dość nieoczekiwanie, po tej pierwszej wspólnej akcji, nastąpił podział. Ja i Max. Kevin i Chris. Ta dwójka patrzyła na nas jak na bandytów. Może dlatego, że kiedyś byli glinami. A tam pracuje się zgodnie z regulaminem. Jeśli od początku uczą cię, że prawo i regulamin to twoja religia – nie ma siły, co byś później nie robił, zawsze będziesz o tym pamiętał. A w Ósemce regulaminów nie było. Było tylko niepisane prawo: za wszelką cenę wykonać zadanie. Nieważne zasady, nieważny sposób, nieważne okoliczności. Max nie miał z tym problemów, miał największy staż i zero sumienia. Ja patrzyłam na to inaczej: byłam najmłodsza, w dodatku nie skażona pracą w żadnej rządowej agencji. Idealny materiał do uformowania. I chociaż zabijanie wcale nie przychodziło mi z łatwością, a każdy trup na moim koncie coś we mnie zmieniał, to już umiałam patrzeć na to z perspektywy agenta. Oni nie bardzo, najwyraźniej. Bo całą drogę powrotną trzymali się na uboczu, rzucali nam ukradkowe spojrzenia, szepcząc sobie do uszu niczym para licealistek. Udawaliśmy, że nic nie zauważamy, Max, bo autentycznie miał to gdzieś, a ja byłam zbyt zmęczona i wciąż lekko zaskoczona postępowaniem Doherty’ego, żeby zwracać uwagę na tą wkurzającą dwójkę. Potem było standardowo: raport i spotkanie u szefa.

            Kiedy weszłam do gabinetu Martoma, Max już tam był. Czytał coś i nawet nie podniósł głowy, gdy się zjawiłam. Dyrektor skinął mi głową na powitanie i gestem kazał zająć drugie wolne krzesło. Usiadłam i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Nie było ani Kevina, ani Chrisa, a mi zaczęło rozjaśniać się w głowie.
- Dobrze się spisaliście – Martom odezwał się pierwszy. – Miltan jest już w bezpiecznym miejscu, a resztę grupy Kovac’a zlikwidowaliśmy. Bez przywódcy byli bezradni jak dzieci we mgle…
- Super – mruknęłam. – Coś nie tak z moim raportem? – brodą pokazałam na czytającego Max’a. Bo to był mój raport, nie musiałam nawet sprawdzać.
- Wszystko w porządku – zaprzeczył dyrektor. – Dobrze ci poszło…
- To był test, prawda? – przerwałam mu, nieco bezceremonialnie. – Po co?
- Mówiłem ci, że ona jest mądrzejsza niż cała reszta razem wzięta – odezwał się Max, z trzaskiem zamykając burą teczkę.
- To był komplement? – uśmiechnęłam się słodko.
- Tak, to był swego rodzaju test – potwierdził moje podejrzenia Martom. – Niestety, ani Kevin, ani Chris go nie zdali. Przykre, ale nie nadają się do pracy u nas.
- Ja się nadaję? – uniosłam brwi.
- Max twierdzi, że owszem, nadajesz się – dyrektor uśmiechnął się lekko. – A ja mu wierzę. Zostaniesz w Ósemce.
- A co, jeśli nie będę chciała? – zaryzykowałam.
- A co, jeśli ci powiem, że będziesz miała w końcu okazję dorwać zabójców ojca? – wypalił.
- Będę? – aż mnie zatkało. Owszem, słyszałam już tą obietnicę, ale do tej pory myślałam, że to ściema, wabik, żebym tu przyszła.
- Tak – skinął głową. – Ale najpierw Max cię wyszkoli.
- Przecież już jestem po szkoleniu – zaprotestowałam. Znowu szkolenie? Ile można!
- To będzie coś innego – wyjaśnił Martom. – Wiesz czym się zajmujemy, prawda? – teraz ja skinęła głową. Mówił przecież o tym na pierwszym spotkaniu. – To nie do końca tak… Jesteśmy od brudnej roboty. Bardzo brudnej. I jesteśmy w tym najlepsi. Tu nie ma miejsca na wahania, wyrzuty sumienia, wątpliwości… Jesteś na to gotowa? – spojrzał na mnie uważnie. – Jesteś gotowa, żeby poświęcić wszystko? Żeby stać się taka jak on? – pokazał palcem Maxa. Milczałam. To wszystko brzmiało zbyt… kuriozalnie, żeby mogło być prawdziwe. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Tacy ludzie nie istnieją. Takie organizacje nie istnieją! Jak ja się w to, do cholery, wpakowałam?? Wszystko we mnie krzyczało, że nie powinnam się zgadzać, że powinnam teraz wstać i wyjść. Ale nie zrobiłam tego. Skinęłam lekko głową i spojrzałam prosto w czarne oczy Maxa. Patrzył na mnie poważnie, z napięciem, jakby do końca nie wiedząc, czy się zgodzę. Kiedy to nastąpiło, odetchnął z wyraźna ulgą. A ja… No cóż, nie byłam do końca przekonana o słuszności mojego wyboru, ale po tym, w czym wzięłam już udział i czego byłam świadkiem… Co miałam do stracenia? Jak się okazało, bardzo dużo… Sprzedałam duszę diabłu?

Trzy miesiące później - Hiszpania

            Przyjęcie było nudne jak cholera. Tłum ludzi przewalał się przez wielką salę balową, wybitnie utrudniając nam wykonanie zadania. Mogłoby się wydawać, że zlikwidowanie kolejnego sprzedajnego polityka, który zamiast bronić interesów swojej ojczyzny i jej sojuszników, czyli Wujka Sama, dorabiał na boku i handlował z miejscową mafią, to nic trudnego. Jasne, prościzna. Mało istotne, że jego domek, to tak naprawdę niezła forteca, że posiadłość ogrodzona jest wysokim murem, a on sam bezustannie pilnowany przez ochroniarzy. Odpadało zastrzelenie, bo jak przemycić broń, kiedy bardzo dokładnie sprawdzają cię tuż przy wejściu? Snajper odpada, bomba pod autem odpada, porwanie i zakopanie w lesie odpada… No cóż, po intensywnym szkoleniu, które zaserwował mi Max, zaczęłam myśleć zupełnie innymi kategoriami. Nikomu to nie przeszkadzało, ba, Martom bardzo się ucieszył, kiedy w kolejnym teście zbliżyłam się do ideału. To nie było nasze pierwsze zadanie, ale jak do tej pory, najpoważniejsze. Cała reszta przeszła ulgowo, bułka z masłem, można by rzec.
Dlatego teraz, jako przedstawiciele amerykańskiej organizacji charytatywnej, znajdowaliśmy się na dorocznym balu urządzanym przez pana Martineza i intensywnie pracowaliśmy nad wykonaniem zadania. Póki co, praca ta polegała na kręceniu się po sali, wymienianiu zdawkowych uwag z nieznanymi nam ludźmi, popijaniu drinków i obserwowaniu tego całe blichtru. Sama nie wiedziałam co gorsze. Łażenie po sali i głupkowate uśmiechanie się tak, że czułam się, jakby ten uśmiech miał mi już zostać na stałe, czy taniec z Maxem. Czego kategorycznie zażądał, co prawda w sposób uprzejmy, ale stanowczy. Twierdząc, że wtedy nie będziemy wzbudzać podejrzeń. Tak naprawdę, to raczej chciał bezkarnie pomacać mnie po tyłku. Z czego skrzętnie skorzystał, a na moje karcące spojrzenie posłał mi swój najbardziej niewinny i jednocześnie łobuzerski uśmiech, co sprawiło, że nie potrafiłam się na niego gniewać. Umiał mnie podejść i w dodatku chętnie to wykorzystywał. I chociaż trzymałam go na dystans (a przynajmniej się starałam), to było mi coraz trudniej być twardą i niedostępną. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy przebywaliśmy ze sobą praktycznie non-stop. I, niestety, podobał mi się z dnia na dzień coraz bardziej. Więc to macanie po tyłku wcale nie było takie niemiłe…
Mieliśmy plan, pozostało go tylko zrealizować. Więc kiedy dostałam od Maxa sygnał, że już można, wkroczyłam do akcji. Pomadka w mojej dłoni, sprytnie przerobiona na strzykawkę i wypełniona płynnym cyjanowodorem, błysnęła lekko w świetle kryształowego żyrandola. Uśmiechając się lekko, ruszyłam w kierunku łazienek, po drodze mijając nasz cel, jak zwykle zajęty flirtowaniem z żonami swoich przyjaciół-polityków i nie tylko. Martinez w końcu mnie zauważył, nic dziwnego zresztą, długa suknia bez pleców i dekolt skutecznie zwróciły jego uwagę. Był znany ze swojej słabości do kobiet. A słabości wrogów trzeba wykorzystywać. Zatrzymałam się przy roześmianej grupce i rozciągnęłam usta w, mam nadzieję, uroczym, głupiutkim uśmiechu.
- Panie Martinez – skinęłam mu lekko głową. – Bardzo się cieszę, że dał się pan namówić na ten mały datek dla naszej organizacji – zaczęłam paplać niczym słodziutka blondynka. – Jesteśmy naprawdę wdzięczni…
- Nie ma o czym mówić – machnął ręką, jednocześnie otaczając mnie ramieniem w tali. – To sama przyjemność, móc pomóc w tak szlachetnej sprawie. W końcu, trzeba pomagać, prawda?
- Prawda, prawda – przytaknęłam radośnie. – To takie szlachetne z pana strony. Proszę uwierzyć, jesteśmy w stanie się odwdzięczyć…
- Tak? – spojrzał na mnie z zainteresowaniem. – To ciekawe. A co pani proponuje?
- Umieścimy pana portret na honorowym miejscu naszej ściany darczyńców – odparłam, wciąż tak cholernie radośnie. – I będziemy pana wymieniać na pierwszym miejscu w każdym dziękczynnym liście i przemówieniu…
- Urocze – skomentował. Był tak zajęty wgapianiem się w mój dekolt, że nie zauważył za swoimi plecami Maxa. Który przejął ode mnie strzykawkę i zatrzymał się, uważnie przysłuchując naszej rozmowie.
- Prawda? – zgodziłam się od razu. Przysunęłam się bliżej i pochyliłam lekko w jego stronę. – Wszyscy nasi darczyńcy są zawsze tak bardzo zachwyceni i tak bardzo uradowani, że mogą nam pomóc. To znaczy naszym podopiecznym, oczywiście – roześmiałam się. – W końcu o to w tym wszystkim chodzi.
- Mnie to raczej chodzi o coś innego, panno Smith – przeniósł wzrok z moich cycków na moja twarz, a rękę przesunął na pośladek. Zesztywniałam. Co za dużo, to nie zdrowo.
- Tak, a o co? – zaszczebiotałam, udając, że nie wiem, o czym mówi.
- Panie Martinez! – huknął nam nagle nad głowami Max, jednocześnie waląc nasz cel mocno w plecy, gestem przyjacielsko-poufałym. Mój partner najwyraźniej uznał, że wystarczy tych macanek. – Jak dobrze, że pana znalazłem! – Martinez skrzywił się wyraźnie, więc uznałam, że klepnięcie nie dość, że było mocne, to zapewne połączone z podaniem trucizny. – Chciałem jeszcze raz podziękować, ale widzę, że Olga już mnie w tym wyręczyła… - przerwał i przyjrzał się facetowi uważnie. – Dobrze się pan czuje? Coś blado pan wygląda…
W odpowiedzi Martinez upadł na podłogę i zwyczajnie zaczął się dusić. Odskoczyliśmy od niego, wybuchła panika, ochroniarze i goście zaczęli się miotać, krzyczeć, kobiety płakać, normalnie jak w cyrku. Max złapał mnie za rękę i odciągnął na bok. Musieliśmy przeczekać ten początkowy chaos. I przyjazd policji. Na szczęście nasze przykrywki były naprawdę dobre i wiarygodne. Po krótkim przesłuchaniu, gdzie rola niezwykle roztrzęsionej wolontariuszki jakoś tak średnio przypadła mi do gustu, ale za to pozwoliła szybko uwolnić się od pytań, odjechaliśmy do hotelu. 



11 czerwca 2014

Rozdział 16

          Na nasz widok, a raczej na widok swojego szefa, obitego i sponiewieranego, w dodatku prowadzonego przez równie obitych więźniów, pod bronią, cała ta zgraja zdębiała. Pierwszy ruszył się facet, który nas tu przywiózł. Chyba chciał podbiec i rzucić na nas, ale seria z kałacha, tuż przed jego nogami, zatrzymała go w miejscu.
- Ani kroku! – krzyknęłam. – Jeśli chcecie Kovac’a żywego i względnie zdrowego, przyprowadźcie naszego kumpla!
- A jeśli nie? – zapytał ten najbardziej wyrywny. – Mamy przewagę, zginiecie!
- Owszem – przyświadczyłam. – Ale pierwszy zginie Kovac. A drugi ty! – skierowałam lufę w stronę jego głowy.
- Powiedz im, żeby przyprowadzili naszego kumpla – Max szturchnął Kovac’a trzymaną w ręce bronią. – Wiesz, że nie mamy już nic do stracenia, a wszystko do zyskania…
- Przyprowadźcie go – Kovac chyba zrozumiał, że nie żartujemy i naprawdę jesteśmy zdesperowani. – Tylko szybko!
Pół minuty zajęło bandytom przyprowadzenie Kevina. Nie wyglądał najlepiej, trochę chwiejnie szedł, a prowizoryczny opatrunek zaczynał zabarwiać się na czerwono. Podszedł do nas sam, ale było widać, że długo tak nie da rady.
- Max – rzuciłam znacząco, w końcu przyjechaliśmy tu w konkretnym celu.
- Pamiętam – warknął, a potem rozejrzał się. – Dobra, jeszcze Miltan’a chcemy i się wyniesiemy – znów zwrócił się do Kovac’a. – A jeśli będziesz grzeczny i będziesz współpracował, to puścimy cię żywego…
- Wiedziałem – Kovac popatrzył na Max’a z wściekłością. – Wiedziałem, że przyszliście po Miltan’a, a nie po mnie!
- I dalej tak będzie, jeśli grzecznie nam go oddacie – wyjaśnił mu uprzejmie Doherty. – Bo inaczej cienko to widzę…
- Dobrze – nieoczekiwanie zgodził się bandyta. Widocznie jednak swoje życie cenił bardziej niż złapanego szpiega. – Przyprowadźcie Miltan’a! – rozkazał.
- Ale… - rozległ się jakiś głos protestu.
- Wykonać!! – ryknął Kovac i sekundę później dwóch napastników wystartowało w stronę stojącej na uboczu szopy. Kilka chwil i szli z powrotem, prowadząc szukanego przez nas mężczyznę. O dziwo, nie wyglądał gorzej od nas, mimo że przebywał w obozie znacznie dłużej od nas. Zapewne po pewnym czasie dali mu spokój. Ciekawe, czy dlatego, że nic im nie powiedział, czy wręcz przeciwnie, powiedział wszystko…
- Teraz auto – Max skinął głową w stronę stojącej niedaleko ciężarówki. – Gdzie kluczyki? – Kovac skinął głową i jeden z jego ludzi rzucił je w naszą stronę. – Olga, prowadzisz!
- Robi się – szybko zgarnęła metalowy pęk z ziemi i nie odkładając broni wślizgnęłam się do szoferki. Silnik zaskoczył za pierwszym razem, sprawdziłam bak, wskazówka pokazywał, że jest prawie pełen. Wychyliłam się i kiwnęłam głową z aprobatą.
- Pakujcie się – rozkazał stanowczo Max. Nie trzeba tego było nikomu dwa razy powtarzać. Chris wskoczył na pakę, pomógł Kevinowi i Miltan’owi, a kiedy już się tam znaleźli bez namysłu zawróciłam wóz, ustawiając się tak, żeby mój partner mógł dostać się do szoferki. Max pchnął Kovac’a na ziemię, wskoczył do środka, a ja nie czekając aż się rozsiądzie i zamknie za sobą drzwi, ruszyłam. Dodałam gazu i skierowałam się w stronę prowizorycznej drogi, która prowadziła do obozu. Miałam nadzieję, że teraz wyprowadzi nas w bardziej cywilizowane rejony kraju. Już miałam odetchnąć z ulgą, kiedy nagły huk wystrzału sprawił, że aż podskoczyłam. Rzuciłam okiem w lusterko i zobaczyłam na ziemi trupa Kovac’a. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec wielką czerwoną plamę krwi koło jego głowy. A wściekły ryk jego ludzi tylko mnie upewnił, że to nie były zwidy. Spojrzałam na Max’a, miał zacięty wyraz twarzy i od razu domyśliłam się, że to on strzelił.
- Pojebało cię?! – wydarłam się. – Dlaczego to zrobiłeś?!
- Zasłużył sobie – padła krótka i znacznie cichsza odpowiedź.
- Ale umawiałeś się z nim inaczej!
- Nie układam się z bandytami!
- Tylko dzięki temu układowi wciąż żyjemy! Będą nas ścigać!
- Ścigaliby nas, gdyby Kovac żył… Teraz nie wiedzą, co robić, a my mamy czas, żeby zniknąć.
- Taki miałeś plan od samego początku, prawda? – już nie krzyczałam. Wbrew wszystkiemu, zaczynałam go rozumieć.
- Tak.
- Jesteś sukinsynem…
- Też cię kocham – wyszczerzył się w uśmiechu.

- Wariat – popukałam się w czoło. Nie odpowiedział, tylko rzucił mi krótkie , wymowne spojrzenie. Skupiłam się na jeździe, bo chyba zabrakło mi już argumentów.

6 kwietnia 2014

Rozdział 15

Skuliłam się, oczekując kolejnych ciosów, ale te nie padły. Za to Kovac skinął ręką i do namiotu wprowadzono Max’a. Na mój widok nawet nie drgnął, tylko oczy mu pociemniały. Po chwili wylądował obok mnie, a Kovac zaczął mu zadawać te same pytania. Na które uzyskiwał te same odpowiedzi. I reagował na to jeszcze większą wściekłością. Kiedy Max wylądował na ziemi, skopany i sponiewierany, straciłam cierpliwość. Wszystko rozumiem, zadanie zadaniem, ale nie pozwolę, żeby nas zakatowali na śmierć za jakiegoś faceta.
- Przestań! – krzyknęłam widząc, że Kovac znowu ma zamiar kopnąć Max’a. Noga znieruchomiała, a bandyta spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Przestań – powtórzyłam, nieco ciszej. – Zostaw go…
- Zmieniłaś zdanie? – Kovac podszedł do mnie i złapał mnie za brodę, unosząc moją głowę wyżej, żeby popatrzeć mi w oczy. – Mów!
- Masz rację – westchnęłam. – Szukaliśmy cię.
- Żeby wyciągnąć Miltan’a? – zapytał z lekko triumfującym uśmieszkiem na ustach. Zapewne czuł się bardzo dumny, że złamał swoich więźniów.
- Nie wiem, kim jest Miltan – moje spojrzenie było absolutnie niewinne. A przynajmniej taką miałam nadzieję. – Mamy cię zabić…
- Co?? – Kovac wyglądał na mocno zaskoczonego.
- Zabić. Cię. Mamy. – powtórzyłam nieco wolniej i w stylu Yody. – Obojętnie w jaki sposób. Masz zginąć.
- Zrozumiałem za pierwszym razem – przerwał mi. – Nie jestem głupi…
- Najwyraźniej jesteś, skoro sprowadzasz swoich wrogów do własnego obozu – tym razem ja mu przerwałam. – Myślisz, że jesteśmy debilami? Że nie mamy wsparcia, że nikt nas nie pilnuje? To ogromna operacja, międzynarodowa, żeby cię dorwać!
- Nie pieprz! – wrzasnął. – Skoro to taka super operacja, to jakim cudem tak łatwo daliście się złapać??
- Taki był plan – kontynuowałam. Kątem oka zauważyłam, że Max uniósł się na kolana, plując krwią na prawo i lewo. – To był jedyny sposób, żeby się tutaj dostać. Sporo prawdy jest w tych wszystkich pogłoskach o tobie – dodałam. – Teraz dojdzie jeszcze jedna: że jesteś głupcem…
- Zamknij się! – ostatnie zdanie chyba wyprowadziło Kovac’a z równowagi, bo znowu się na mnie zamierzył.
- Zrób to, a niczego się już więcej nie dowiesz – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
- Zamknij gębę! – Max wypluł z siebie te słowa, wkładając w nie cały swój jad. – Powiedz jeszcze jedno słowo, a osobiście cię zabiję…
- Nic mi nie zrobisz – warknęłam. – Nie mam zamiaru tu zginąć, w dodatku za jakąś durną sprawę.
- Cisza! – Kovac lekko stracił cierpliwość. – Co jeszcze możesz mi powiedzieć? – zwrócił się do mnie.
- Szczegóły operacji – wyjaśniłam.
- Powiedziałem, zamknij się! – Max znów mi przerwał.
- Ale nie podam ci ich za darmo – kontynuowałam, zupełnie ignorując mojego partnera.
- A co za to chcesz? – Kovac zmrużył oczy, przyglądając mi się uważnie.
- Nie bądź śmieszny – prychnęłam. – Pytanie, ile one są warte dla ciebie…
- Każdy ma swoją cenę, tak?
- Moja jest wysoka – odpowiedziałam spokojnie. – I obawiam się, że cię na mnie nie stać – dokończyłam, a potem znienacka rzuciłam się na mojego strażnika, podcinając go i powalając na ziemię. Moja głowa trafiła go w splot słoneczny, na moment pozbawiając tchu. To był bolesny cios, bo facet jęknął. Wyrwałam mu karabin z dłoni i kolbą ogłuszyłam. Byłam pewna, że Max zrobił to samo ze swoim, bo oboje wylądowali kawałek dalej. Na nogi poderwaliśmy się praktycznie jednocześnie i skierowaliśmy lufy zdobytych kałasznikowów prosto w Kovaca. Stał nieruchomo, chyba zaskoczony rozwojem sytuacji. Nie spodziewał się oporu, czy jak?
- Co jest? – wydukał.
- Zaskoczony? – uśmiechnęłam się szyderczo. Podeszłam do niego i znów wykorzystując kolbę karabinu, powaliłam na kolana. Max swoją broń skierował w stronę trzeciego strażnika, który trzymał na muszce Chris’a. – Niech go rozwiąże – poleciłam, kiwając głową w głąb namiotu.
- Jeśli nie odłożycie broni, zaraz go zabije – wystękał w odpowiedzi Kovac.
- Śmiało – teraz odezwał się Max. – Jest kretem, więc i tak zginie… - splunął krwią na podłogę. Rzuciłam szybkie spojrzenie w stronę naszego związanego kolegi i dostrzegłam przerażenie w jego oczach. Czyżby Max wiedział więcej, niż mi się wydawało? Zatem Martom też. Nie spodobało mi się to, nigdy nie lubiłam być pionkiem w niczyjej grze.
- Rozwiąż go – rzuciłam stanowczo w kierunku strażnika. Ten patrzył na nas niepewnie, nie wiedząc co ma zrobić. – Rozwiąż go! – uniosłam lekko głos, jednocześnie waląc Kovac’a kolbą w kark. Upadł z głośnym jękiem, a ja szybkim ruchem wprowadziłam nabój go lufy i przycisnęłam ja do jego głowy. – Długo mam czekać? – zapytałam, już trochę spokojniejszym głosem. Bandyta chyba w końcu zrozumiał, że nie żartuję, bo odrzucił swój karabin i szybko przeciął więzy krępujące Chris’a.

- Chris, zwiąż go – polecił mu Max, też spokojnie. I równie spokojnie patrzył, jak ten wykonuje jego polecenie. Kiedy napastnik leżał skrępowany, Max kazał mu związać drugiego strażnika, po czym oboje dźwignęli Kovac’a na nogi i zaczęliśmy wychodzić z namiotu.

8 marca 2014

Rozdział 14

            Worek na głowę. Jakże prosty i skuteczny sposób na oślepienie i zdezorientowanie wroga. I wywiezienie go w dowolne miejsce. Ludzie Kovac’a byli pełni entuzjazmu, kiedy pakowali nas do samochodu. W workach na głowach i ze związanymi rękoma. Nie mam pojęcia dokąd pojechaliśmy. Leżałam na tylnym siedzeniu starego dżipa, skulona, przywalona rannym Kelvinem i usiłowałam chociaż domyślić się, dokąd nas wywożą. Rozróżniłam asfalt, kocie łby, tory kolejowe, znów asfalt, a potem szutrową nawierzchnię pobocznej drogi. I tyle. Chociaż oglądałam plan miasta oraz mapę najbliższej okolicy, za dużo mi to nie dało. Tory kolejowe przebiegały przez nie w dwóch miejscach, krańcowo od siebie oddalonych, asfalt i kocie łby były równie powszechne jak piwiarnie, a wszystkie boczne drogi miały nieutwardzoną powierzchnię. Szlag.

            W końcu się zatrzymaliśmy. Dość gwałtownie zresztą, co poczułam, kiedy Kevin wbił mi się w plecy siłą bezwładności. Po chwili usłyszałam jak drzwiczki się otwierają i czyjeś silne ręce wywlokły mnie na zewnątrz. Jednym szarpnięciem zdarto mi z głowy worek, zamrugałam gwałtownie, przyzwyczajając się z powrotem do jasności. Odruchowo się rozejrzałam, zobaczyłam, że dwóch kolejnych facetów wyciąga z samochodu Maxa i Kevina. Ale nigdzie nie znalazłam Chrisa. Byliśmy w jakimś dziwnym miejscu, na wielkiej polanie, na środku której stał dość spory namiot. A wokół niego kilka mniejszych. Wszędzie kręcili się uzbrojeni mężczyźni, dostrzegłam też kilka kobiet, ale one uzbrojone nie były. Nawet zaciekawione nie były naszym pojawieniem się. Widocznie nie takie rzeczy już tutaj widziały. Sądząc po usytuowaniu namiotów oraz organizacji całości, znajdowaliśmy się w poszukiwanym przez nas obozie Kovac’a. I nie tylko moje oko dostrzegło małą, drewnianą komórkę bez okien pilnowaną przez dwóch strażników. Raczej nie wyglądała na klopa. Nic więcej nie zdążyłam zauważyć, bo mój strażnik przystawił mi do pleców lufę swojego Kałasznikowa i stanowczo pchnął mnie w kierunku największego namiotu. Tylko mnie. Poszłam posłusznie, nie miałam ochoty skończyć podziurawiona kulami z tej, jakże znanej, broni.

            Weszliśmy do namiotu i od razu stanęłam przed obliczem samego Kovac’a. Wiedziałam jak wygląda, chociaż  zdjęcie pochodziło sprzed kilku lat. Był wtedy zdecydowanie przystojniejszy, a jego twarzy nie znaczyły żadne blizny. Teraz miał ich kilka, z czego jedną, bardzo charakterystyczną, biegnącą od skroni wzdłuż lewego policzka, aż do środka brody. Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę, po czym dopiero podszedł.
- Kim jesteście i dlaczego mnie szukaliście? – odezwał się po angielsku, z charakterystycznym akcentem kogoś, kto dopiero od niedawna posługuje się tym językiem.
- Jesteśmy z fundacji „Ludzie dla ludzi” – odpowiedziałam. – Chcemy otworzyć tu naszą filię, szukamy odpowiedniego miejsca…
- Nie kłam – przerwał mi. – Jeden z was rozpytywał w hotelowym barze o mnie – kiwnął dłonią i dopiero teraz dostrzegłam Chrisa w głębi namiotu. Siedział na krześle, był związany niczym prosię, a jego twarz przypominała surowy befsztyk. – Po co?
- Jego pytaj – wzruszyłam ramionami, chociaż w środku aż się zagotowałam. – Ja cię nie znam, nie wiem kim jesteś i nic od ciebie nie chcę.
- A mnie się wydaje, że jesteście amerykańskimi szpiegami, którzy przyjechali, żeby wyciągnąć stąd niejakiego pana Miltan’a…
- Nic o tym nie wiem – znów wzruszyłam ramionami. – Jesteśmy z fundacji humanitarnej i chcemy pomagać ludziom…
- Taka ładna, a taka głupia – znów mi przerwał, podchodząc jeszcze bliżej. Skinął lekko głową i stojący za mną facet jednym pociągnięciem ręki zmusił mnie do uklęknięcia. – Mów, kim jesteście!
- Przecież powiedziałam – spojrzałam na górującego nade mną Kovac’a.
- Kłamiesz! – uderzył mnie w twarz. Niezbyt mocno, ale wystarczająco, żebym poczuła pieczenie. Nienawidzę, kiedy ktoś mnie bije. Budzi się wtedy we mnie furia, która jest zdolna do wszystkiego.
- Mówię prawdę – z trudem się opanowałam. W pojedynkę nie miałam szans z tą zgrają. – Jesteśmy z fundacji… - kolejny cios przerwał moją wypowiedź. Tym razem na tyle silny, że poczułam metaliczny posmak w ustach.
- Przestań! Kłamać! – każdemu słowu towarzyszył nowy raz. Z kącików ust pociekła mi krew i popłynęła po brodzie, a potem na bluzkę, znacząc ją czerwoną wstążką.

9 lutego 2014

Rozdział 13

Dwa dni później

            Sarajewo. Miasto, które tylko w części podniosło się z wojennej pożogi. Miejscami piękne, miejscami straszne. Oficjalnie byliśmy tutaj jako przedstawiciele amerykańskiej fundacji humanitarnej. Dlatego nikogo nie powinno dziwić nasze zwiedzanie, węszenie i rozglądanie się. Ale ostrożności nigdy za wiele, ściśle trzymaliśmy się reguł. Najważniejszy był cel. O Kovac’u słyszeli wszyscy, ale nikt nie wiedział gdzie się teraz znajduje. Chodziły słuchy, że ma kryjówkę kilkanaście kilometrów za miastem, ale dokładnych namiarów nie mieliśmy. Wciąż czekaliśmy na nasz kontakt, który miał nam wskazać kierunek.
- Nie podoba mi się to – Chris pokręcił głową, kiedy byliśmy w trakcie naszego kolejnego spaceru. – Za długo to trwa, im dłużej tu jesteśmy, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś odkryje prawdę…
- Nie kracz – przerwał mu Max. – Nie możemy nie wykonać zadania, dobrze wiesz. Bez informatora nie znajdziemy celu.
- Mówisz rzeczy oczywiste – zwróciłam mu uwagę.
- Najwyraźniej muszę, bo ktoś zaczyna panikować – warknął.
- Niby kto? Ja? – oburzył się Chris.
- No przecież nie ja – sarknął w odpowiedzi mój partner.
- Spokój – jedno słowo wypowiedziane przeze mnie, nieco ostrzejszym tonem, zakończyło kłótnię w zarodku. – Nie pora na to… - mnie też nie podobało się to czekanie, ale wiedziałam, że nie mamy wyjścia.
- Wracamy – zarządził Max. – Na dzisiaj koniec wycieczek, sprawdźmy jak poszło Kevinowi…
Kev został w naszym hotelu, miał dokładnie sprawdzić poczynania Kovac’a, bo może udałoby się nam czegoś dowiedzieć.

             W hotelu czekała nas jednak przykra niespodzianka. Nasz kolega niczego nie znalazł, mało tego, większość zebranych już informacji na temat Kovac’a okazała się wyssanymi z palca bzdurami.
- Nie mamy nic! – pieklił się Chris. – A ten dupek każe nam szukać zaginionego faceta, którego porwał człowiek-widmo!
- Myślałeś, że dostaniesz wszystko na tacy? – zadrwił Max.
- Myślałem, że pracuję z profesjonalistami, ale się pomyliłem!
- Uważaj – w moim głosie pojawiło się ostrzeżenie. Wsunęłam magazynek w Sig’a, którego właśnie czyściłam i odbezpieczyłam go. – Czasami lepiej ugryźć się w język, niż powiedzieć jedno słowo za dużo…
- Grozisz mi? – zmrużył oczy i spojrzał na mnie.
- Wyrażam opinię.
- Mam inne wrażenie.
- Masz mylne wrażenie…
- Czyżby?
- Dość! – pomiędzy nas wdarł się ostry ton Max’a. – Jeśli się nie uspokoicie obu wam przyleję!
- Chciałbyś – mruknęłam, ale posłusznie schowałam broń. Chris odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Tylko Kevin nic nie mówił, obserwował nas w milczeniu jak zaczynamy sobie skakać do oczu.

- To chyba nie był najlepszy pomysł – Max przysiadł się do mnie jakiś czas później. Siedziałam przy niewielkim stoliku i dla zabicia czasu grałam w jakąś durną grę na telefonie.
- A konkretniej? – nawet na niego nie spojrzałam, szybko przebierając palcami po klawiaturze.
- Ten zespół – wyjaśnił cicho. – Nie zgramy się. Lepiej by nam poszło, gdybyśmy byli sami.
- A wsparcie?
- Informator by wystarczył…
- Kiedy Martom proponował, zgodziłeś się – zauważyłam.
- Znudziło mi się pracować samemu. Miało być łatwiej, a nie jest. Skaczecie sobie do oczu niczym przekupki na targu…
- Masz rację – lekko skinęłam głową. – Ale weź pod uwagę, że to pierwszy raz. Pierwsze razy zazwyczaj są trudne i nie spełniają naszych oczekiwań…
- Wiem.
- Więc o co chodzi? – dopiero teraz na niego spojrzałam.
- Przeczuwam kłopoty… - uniosłam lekko brwi, tym jednym gestem wyrażając swoje zdziwienie. Ale Max nie zdążył nic więcej wyjaśnić, bo drzwi od pokoju wyleciały z zawiasów, a do środka wtargnęło kilku mężczyzn uzbrojonych po zęby. Poderwaliśmy się błyskawicznie, sięgając po broń, Kevin był najszybszy, prawie zdążył nacisnąć spust, ale kula wystrzelona przez jednego z napastników, szybko ukróciła jego zapał. Przeszyła mu dłoń, sprawiając, że upuścił pistolet z dzikim wrzaskiem i przyciągnął zranioną rękę do tułowia. Ja i Max stanęliśmy zgodnie obok siebie, wyciągając nasze Sig’i przed siebie i celując w napastników.
- Nie radzę – do pokoju wszedł młody, ciemnowłosy i ciemnolicy mężczyzna, trzymając w dłoni okazały rewolwer. – Moi chłopcy zrobią z was sieczkę w mniej niż trzydzieści sekund…
- Kim jesteście i czego chcecie? – Max nie zamierzał się tak od razu poddawać.

- To ja powinienem zadać to pytanie – chłopak spojrzał na nas ostro. – W hotelowym barze jakiś durny Amerykanin wypytywał wszystkich o dojście do Kovac’a. Przyciśnięty, przyznał się, że nie jest sam i podał numer pokoju. Więc skoro tak bardzo chcecie znaleźć Kovac’a, to was do niego zabiorę. Oddajcie broń! – spojrzeliśmy z Max’em na siebie i równocześnie odłożyliśmy pistolety na podłogę. – Kopnijcie je w moją stronę – kolejne polecenie i Sig’i zmieniły właścicieli.

13 stycznia 2014

Rozdział 12

             Wieczór należał do całkiem udanych. I wcale nie mam na myśli tego, że się urżnęliśmy i to dość solidnie. Raczej to, że wreszcie wszyscy się rozluźniliśmy. Opadło napięcie spowodowane nową sytuacją, stresem i poczuciem, w jakie gówno wdepnęliśmy. Bo doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to JEST niezłe gówno. Cokolwiek Martom by nie powiedział. I jak by nie ubarwił rzeczywistości. I okazało się, że chłopaki są całkiem fajne, chociaż Max miał rację – Kevin gapił się na mnie, początkowo ukradkiem, ale im bardziej był pijany, tym bardziej otwarcie to robił. Ignorowałam go, bo naprawdę nie zamierzałam wdawać się w żaden romans. Ani nawet jedno-nocną przygodę seksualną. No i nie podobał mi się, co też nie było bez znaczenia.
- Chyba czas się zbierać – Chris pierwszy zauważył upływ czasu. – Jutro, a właściwie to dzisiaj… – zreflektował się, spoglądając na zegarek. – …czeka nas dalsza mordęga.
- Cóż za trafne spostrzeżenie – zachichotałam, lekko pijacko. – Mam tylko nadzieję, że mówisz o wysiłku fizycznym, a nie o ludziach…
- Ależ oczywiście – też się zaśmiał. – Nigdy nie nazwałbym cię mordęgą!
- Dobra, kończymy na dzisiaj – Max chyba też uznał, że mamy dość. W sumie, nic dziwnego, był  z nas najbardziej trzeźwy. – Zbieramy się – zarządził. Zawołał kelnera, poprosił o rachunek i kilka minut później wyszliśmy. Noc była chłodna, lekko zadrżałam czując podmuchy powietrza, ale ponieważ nie miałam daleko do domu, postanowiłam pójść pieszo.
- Odprowadzę cię – natychmiast zaproponował Kevin, kiedy tylko o tym wspomniałam.
- Nie wygłupiaj się – prychnęłam. – Poradzę sobie, mam blisko… - pomachałam im i ruszyłam w kierunku swojego mieszkania. Słyszałam jeszcze jakieś głosy, kiedy odchodziła, tak jakby cała trójka sprzeczała się, ale zignorowałam je i tylko przyspieszyłam kroku. Naprawdę było zimno.

            Max dogonił mnie prawie pod moim mieszkaniem. Mało brakowało, a bym go znokautowała, bo pojawił się znienacka, wyskakując z ciemności niczym pajac z pudełka.
- Odbiło ci?! – wydarłam się na niego, kiedy w ostatniej chwili zatrzymałam cios. – Mogłam zrobić ci krzywdę!
- Mnie? – zdziwił się. – Nie masz szans, Mała…
- Nie mów do mnie Mała – wycedziłam, podchodząc do niego i stając tuż przed nim.
- Bo? To całkiem ładne zdrobnienie…
- Nie – zaprzeczyłam. – Nie jest ładne.
- Dlaczego tak go nie lubisz? – zdziwił się.
- Przypomina mi jak tu trafiłam – wyjaśniłam. Nocne powietrze sprawiło, że wytrzeźwiałam i zaczynałam gadać normalnie, bez tych głupich skojarzeń i chichotów.
- Czyli?
- Przestań – skrzywiłam się. – Nie chcesz mi chyba wmówić, że nie czytałeś moich akt!
- Przejrzałem…
- Jasne… - prychnęłam. – A ja jestem królowa angielska.
- Dlaczego mi nie wierzysz?
- Bo jeszcze nie jestem na takim etapie, wiary bezgranicznej.
- Jeśli mamy razem pracować, to musisz mi zaufać…
- Jeśli mamy razem pracować, to musisz zapracować na to zaufanie… - zripostowałam natychmiast.
- A ty? – dotarliśmy do mojego bloku i zatrzymaliśmy się przed wejściem. – Ciebie to nie dotyczy? Nie musisz pracować na niczyje zaufanie?
- Tego nie powiedziałam…
- Dokładnie to powiedziałaś – przerwał mi. – I pozwól, że coś ci uświadomię. To tak nie działa. Nikt na nic nie musi pracować. Jesteśmy zespołem, MUSIMY sobie ufać, bo inaczej przegramy już na starcie. Tego chcesz?
- Nie – pokręciłam głową. – Masz rację – przyznałam po chwili zastanowienia. – Ale będę musiała się tego nauczyć…
- Myślę, że dasz radę – uśmiechnął się. – Jesteś bystrą dziewczynką…
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie, tylko dlatego, że masz większy staż niż ja – zażądałam. – Z resztą się zgadzam.
- No widzisz – ucieszył się. – To nie było takie trudne, prawda?
- Znowu zaczynasz…
- OK., masz rację – uniósł dłonie w geście poddania. – Postaram się więcej tak nie robić. Wystarczy?
- Na początek – zaznaczyłam. – Wiem, że mam mniejsze doświadczenie niż ty – dodałam. – Ale szybko się uczę i możesz być pewien, że będę się starać. Wystarczy?
- Na początek – Max uśmiechnął się złośliwie. – Dobranoc. – pocałował mnie delikatnie w policzek i odszedł, znikając w mrokach nocy.
- Dobranoc – wyjąkałam, odruchowo unosząc rękę i dotykając miejsca, gdzie przed chwilą dotykały mnie jego usta. Byłam bardzo zaskoczona, nie spodziewałam po nim czegoś takiego. W końcu wróciłam do domu, szybki prysznic i położyłam się do łóżka. Zapadłam w niespokojny sen, dręczona przez niepewność, co mi przyniesie los. I jaką rolę odegra w tym wszystkim Max Doherty.

            Kac. Uczucie suchości w ustach i dudniący ból głowy. Tym właśnie przywitał mnie poranek następnego dnia. Spojrzałam na zegarek i głośno zaklęłam. Miałam dziesięć minut, żeby wyjść i nie spóźnić się na trening. Wyskoczyłam z łóżka i pognałam do łazienki. W towarzystwie poalkoholowych mdłości umyłam twarz, zęby i ręce, wskoczyłam w pierwsze lepsze ciuchy i wybiegłam z domu. Do ośrodka dotarłam równocześnie z chłopakami. Jeden rzut oka na nich wystarczył mi na stwierdzenie, że nie tylko ja cierpię na „syndrom dnia wczorajszego”.
            Przebraliśmy się i zjawiliśmy na porannej odprawie. Nasz trener ani słowem nie skomentował naszego wyglądu ani butelek z wodą ustawionych na blatach stolików. Bez mrugnięcia okiem przedstawił nam plan dzisiejszego dnia, podzielił na pary i rozdzielił zadania. Ćwiczenia taktyczne. Uwolnić więźnia i bezpiecznie dotransportować go do bazy. Dostałam w parze Chrisa i ruszyliśmy po sprzęt.

            Kolejne dni mijały nam właśnie na takich zabawach. Czyli bieganiu w pełnym uzbrojeniu po każdym rodzaju terenu. Ściany wspinaczkowe w towarzystwie cholernie ciężkiego ekwipunku, gdzie każdy każdego ubezpieczał. Strzelnica. Mata. Dni zlewały się, podobne do siebie. Ale chyba przyniosło to wszystko jakieś efekty, bo pod koniec czwartego tygodnia mordęgi potrafiłam przewidzieć jak każdy z nich zareaguje w konkretnej sytuacji. I prawie się nie myliłam. I wszyscy zauważyliśmy te nasze postępy, więc wezwanie do Martom’a w zasadzie nas nie zdziwiło. 

- Brawo – nasz szef spoglądał na nas z uznaniem. – Jestem pod wrażeniem. Właśnie skończyłem czytać opinie wystawione wam podczas szkolenia. Już dawno nie mieliśmy tutaj tak dobrego zespołu.
- Czy jesteśmy dobrym zespołem to się raczej okaże po pierwszym zadaniu – zauważyłam, bo ten pochlebny ton lekko mnie wkurzył. I zaniepokoił. Jakby miał zagłuszyć wyrzuty sumienia, że wysyła nas na „mission imposible”.
- Jestem o tym przekonany – Martom nie stracił dobrego humoru. – Ale szkoda czasu, wasze pierwsze zadanie – popchnął w naszą stronę cztery teczki. Każdy z nas chwycił swój egzemplarz i spojrzał na pierwszą stronę.
- A niech to – wyrwało mi się.
- Zwariował pan? – Max poderwał się gwałtownie. – Po raptem czterech tygodniach ćwiczeń chce nas wysłać do byłej Jugosławii??
- Tam jest Slavko Miltan – w głosie dyrektora natychmiast pojawiły się ostre nuty. – Pomógł kilkakrotnie naszym ludziom. Teraz sam jest w niebezpieczeństwie i trzeba go wyciągnąć.
- I MY mamy to zrobić?? – też wstałam.
- Wiedzieliście od początku na co się piszecie!
- Ale nie na posyłanie nas w najgorszy ogień po bieganiu na poligonie! – wkurzył się Max.
- W ciemno – dodałam.
- W teczkach macie wszelkie informacje – sprostował Martom. – Na miejscu skontaktuje się z wami nasz człowiek i wprowadzi was w aktualną sytuację. Macie go wyciągnąć od Kovac’a i sprowadzić do Stanów. Koniec!
- Tylko tyle? – zakpiłam.
- Wylot za dwie godziny – dyrektor spojrzał na mnie zimno. – Nie podoba się, wynocha. Ale jeśli teraz zrezygnujecie, gwarantuję wam, że nie znajdziecie pracy nigdzie. Nawet jako wykidajło w podrzędnym nocnym klubie!
Spojrzeliśmy na siebie ponuro.

- Dupek – wysyczał Max, po czym złapał swoja teczkę i wyszedł. Zrobiliśmy to samo. Nie było odwrotu. Już nie.