8 marca 2014

Rozdział 14

            Worek na głowę. Jakże prosty i skuteczny sposób na oślepienie i zdezorientowanie wroga. I wywiezienie go w dowolne miejsce. Ludzie Kovac’a byli pełni entuzjazmu, kiedy pakowali nas do samochodu. W workach na głowach i ze związanymi rękoma. Nie mam pojęcia dokąd pojechaliśmy. Leżałam na tylnym siedzeniu starego dżipa, skulona, przywalona rannym Kelvinem i usiłowałam chociaż domyślić się, dokąd nas wywożą. Rozróżniłam asfalt, kocie łby, tory kolejowe, znów asfalt, a potem szutrową nawierzchnię pobocznej drogi. I tyle. Chociaż oglądałam plan miasta oraz mapę najbliższej okolicy, za dużo mi to nie dało. Tory kolejowe przebiegały przez nie w dwóch miejscach, krańcowo od siebie oddalonych, asfalt i kocie łby były równie powszechne jak piwiarnie, a wszystkie boczne drogi miały nieutwardzoną powierzchnię. Szlag.

            W końcu się zatrzymaliśmy. Dość gwałtownie zresztą, co poczułam, kiedy Kevin wbił mi się w plecy siłą bezwładności. Po chwili usłyszałam jak drzwiczki się otwierają i czyjeś silne ręce wywlokły mnie na zewnątrz. Jednym szarpnięciem zdarto mi z głowy worek, zamrugałam gwałtownie, przyzwyczajając się z powrotem do jasności. Odruchowo się rozejrzałam, zobaczyłam, że dwóch kolejnych facetów wyciąga z samochodu Maxa i Kevina. Ale nigdzie nie znalazłam Chrisa. Byliśmy w jakimś dziwnym miejscu, na wielkiej polanie, na środku której stał dość spory namiot. A wokół niego kilka mniejszych. Wszędzie kręcili się uzbrojeni mężczyźni, dostrzegłam też kilka kobiet, ale one uzbrojone nie były. Nawet zaciekawione nie były naszym pojawieniem się. Widocznie nie takie rzeczy już tutaj widziały. Sądząc po usytuowaniu namiotów oraz organizacji całości, znajdowaliśmy się w poszukiwanym przez nas obozie Kovac’a. I nie tylko moje oko dostrzegło małą, drewnianą komórkę bez okien pilnowaną przez dwóch strażników. Raczej nie wyglądała na klopa. Nic więcej nie zdążyłam zauważyć, bo mój strażnik przystawił mi do pleców lufę swojego Kałasznikowa i stanowczo pchnął mnie w kierunku największego namiotu. Tylko mnie. Poszłam posłusznie, nie miałam ochoty skończyć podziurawiona kulami z tej, jakże znanej, broni.

            Weszliśmy do namiotu i od razu stanęłam przed obliczem samego Kovac’a. Wiedziałam jak wygląda, chociaż  zdjęcie pochodziło sprzed kilku lat. Był wtedy zdecydowanie przystojniejszy, a jego twarzy nie znaczyły żadne blizny. Teraz miał ich kilka, z czego jedną, bardzo charakterystyczną, biegnącą od skroni wzdłuż lewego policzka, aż do środka brody. Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę, po czym dopiero podszedł.
- Kim jesteście i dlaczego mnie szukaliście? – odezwał się po angielsku, z charakterystycznym akcentem kogoś, kto dopiero od niedawna posługuje się tym językiem.
- Jesteśmy z fundacji „Ludzie dla ludzi” – odpowiedziałam. – Chcemy otworzyć tu naszą filię, szukamy odpowiedniego miejsca…
- Nie kłam – przerwał mi. – Jeden z was rozpytywał w hotelowym barze o mnie – kiwnął dłonią i dopiero teraz dostrzegłam Chrisa w głębi namiotu. Siedział na krześle, był związany niczym prosię, a jego twarz przypominała surowy befsztyk. – Po co?
- Jego pytaj – wzruszyłam ramionami, chociaż w środku aż się zagotowałam. – Ja cię nie znam, nie wiem kim jesteś i nic od ciebie nie chcę.
- A mnie się wydaje, że jesteście amerykańskimi szpiegami, którzy przyjechali, żeby wyciągnąć stąd niejakiego pana Miltan’a…
- Nic o tym nie wiem – znów wzruszyłam ramionami. – Jesteśmy z fundacji humanitarnej i chcemy pomagać ludziom…
- Taka ładna, a taka głupia – znów mi przerwał, podchodząc jeszcze bliżej. Skinął lekko głową i stojący za mną facet jednym pociągnięciem ręki zmusił mnie do uklęknięcia. – Mów, kim jesteście!
- Przecież powiedziałam – spojrzałam na górującego nade mną Kovac’a.
- Kłamiesz! – uderzył mnie w twarz. Niezbyt mocno, ale wystarczająco, żebym poczuła pieczenie. Nienawidzę, kiedy ktoś mnie bije. Budzi się wtedy we mnie furia, która jest zdolna do wszystkiego.
- Mówię prawdę – z trudem się opanowałam. W pojedynkę nie miałam szans z tą zgrają. – Jesteśmy z fundacji… - kolejny cios przerwał moją wypowiedź. Tym razem na tyle silny, że poczułam metaliczny posmak w ustach.
- Przestań! Kłamać! – każdemu słowu towarzyszył nowy raz. Z kącików ust pociekła mi krew i popłynęła po brodzie, a potem na bluzkę, znacząc ją czerwoną wstążką.