13 stycznia 2014

Rozdział 12

             Wieczór należał do całkiem udanych. I wcale nie mam na myśli tego, że się urżnęliśmy i to dość solidnie. Raczej to, że wreszcie wszyscy się rozluźniliśmy. Opadło napięcie spowodowane nową sytuacją, stresem i poczuciem, w jakie gówno wdepnęliśmy. Bo doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to JEST niezłe gówno. Cokolwiek Martom by nie powiedział. I jak by nie ubarwił rzeczywistości. I okazało się, że chłopaki są całkiem fajne, chociaż Max miał rację – Kevin gapił się na mnie, początkowo ukradkiem, ale im bardziej był pijany, tym bardziej otwarcie to robił. Ignorowałam go, bo naprawdę nie zamierzałam wdawać się w żaden romans. Ani nawet jedno-nocną przygodę seksualną. No i nie podobał mi się, co też nie było bez znaczenia.
- Chyba czas się zbierać – Chris pierwszy zauważył upływ czasu. – Jutro, a właściwie to dzisiaj… – zreflektował się, spoglądając na zegarek. – …czeka nas dalsza mordęga.
- Cóż za trafne spostrzeżenie – zachichotałam, lekko pijacko. – Mam tylko nadzieję, że mówisz o wysiłku fizycznym, a nie o ludziach…
- Ależ oczywiście – też się zaśmiał. – Nigdy nie nazwałbym cię mordęgą!
- Dobra, kończymy na dzisiaj – Max chyba też uznał, że mamy dość. W sumie, nic dziwnego, był  z nas najbardziej trzeźwy. – Zbieramy się – zarządził. Zawołał kelnera, poprosił o rachunek i kilka minut później wyszliśmy. Noc była chłodna, lekko zadrżałam czując podmuchy powietrza, ale ponieważ nie miałam daleko do domu, postanowiłam pójść pieszo.
- Odprowadzę cię – natychmiast zaproponował Kevin, kiedy tylko o tym wspomniałam.
- Nie wygłupiaj się – prychnęłam. – Poradzę sobie, mam blisko… - pomachałam im i ruszyłam w kierunku swojego mieszkania. Słyszałam jeszcze jakieś głosy, kiedy odchodziła, tak jakby cała trójka sprzeczała się, ale zignorowałam je i tylko przyspieszyłam kroku. Naprawdę było zimno.

            Max dogonił mnie prawie pod moim mieszkaniem. Mało brakowało, a bym go znokautowała, bo pojawił się znienacka, wyskakując z ciemności niczym pajac z pudełka.
- Odbiło ci?! – wydarłam się na niego, kiedy w ostatniej chwili zatrzymałam cios. – Mogłam zrobić ci krzywdę!
- Mnie? – zdziwił się. – Nie masz szans, Mała…
- Nie mów do mnie Mała – wycedziłam, podchodząc do niego i stając tuż przed nim.
- Bo? To całkiem ładne zdrobnienie…
- Nie – zaprzeczyłam. – Nie jest ładne.
- Dlaczego tak go nie lubisz? – zdziwił się.
- Przypomina mi jak tu trafiłam – wyjaśniłam. Nocne powietrze sprawiło, że wytrzeźwiałam i zaczynałam gadać normalnie, bez tych głupich skojarzeń i chichotów.
- Czyli?
- Przestań – skrzywiłam się. – Nie chcesz mi chyba wmówić, że nie czytałeś moich akt!
- Przejrzałem…
- Jasne… - prychnęłam. – A ja jestem królowa angielska.
- Dlaczego mi nie wierzysz?
- Bo jeszcze nie jestem na takim etapie, wiary bezgranicznej.
- Jeśli mamy razem pracować, to musisz mi zaufać…
- Jeśli mamy razem pracować, to musisz zapracować na to zaufanie… - zripostowałam natychmiast.
- A ty? – dotarliśmy do mojego bloku i zatrzymaliśmy się przed wejściem. – Ciebie to nie dotyczy? Nie musisz pracować na niczyje zaufanie?
- Tego nie powiedziałam…
- Dokładnie to powiedziałaś – przerwał mi. – I pozwól, że coś ci uświadomię. To tak nie działa. Nikt na nic nie musi pracować. Jesteśmy zespołem, MUSIMY sobie ufać, bo inaczej przegramy już na starcie. Tego chcesz?
- Nie – pokręciłam głową. – Masz rację – przyznałam po chwili zastanowienia. – Ale będę musiała się tego nauczyć…
- Myślę, że dasz radę – uśmiechnął się. – Jesteś bystrą dziewczynką…
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie, tylko dlatego, że masz większy staż niż ja – zażądałam. – Z resztą się zgadzam.
- No widzisz – ucieszył się. – To nie było takie trudne, prawda?
- Znowu zaczynasz…
- OK., masz rację – uniósł dłonie w geście poddania. – Postaram się więcej tak nie robić. Wystarczy?
- Na początek – zaznaczyłam. – Wiem, że mam mniejsze doświadczenie niż ty – dodałam. – Ale szybko się uczę i możesz być pewien, że będę się starać. Wystarczy?
- Na początek – Max uśmiechnął się złośliwie. – Dobranoc. – pocałował mnie delikatnie w policzek i odszedł, znikając w mrokach nocy.
- Dobranoc – wyjąkałam, odruchowo unosząc rękę i dotykając miejsca, gdzie przed chwilą dotykały mnie jego usta. Byłam bardzo zaskoczona, nie spodziewałam po nim czegoś takiego. W końcu wróciłam do domu, szybki prysznic i położyłam się do łóżka. Zapadłam w niespokojny sen, dręczona przez niepewność, co mi przyniesie los. I jaką rolę odegra w tym wszystkim Max Doherty.

            Kac. Uczucie suchości w ustach i dudniący ból głowy. Tym właśnie przywitał mnie poranek następnego dnia. Spojrzałam na zegarek i głośno zaklęłam. Miałam dziesięć minut, żeby wyjść i nie spóźnić się na trening. Wyskoczyłam z łóżka i pognałam do łazienki. W towarzystwie poalkoholowych mdłości umyłam twarz, zęby i ręce, wskoczyłam w pierwsze lepsze ciuchy i wybiegłam z domu. Do ośrodka dotarłam równocześnie z chłopakami. Jeden rzut oka na nich wystarczył mi na stwierdzenie, że nie tylko ja cierpię na „syndrom dnia wczorajszego”.
            Przebraliśmy się i zjawiliśmy na porannej odprawie. Nasz trener ani słowem nie skomentował naszego wyglądu ani butelek z wodą ustawionych na blatach stolików. Bez mrugnięcia okiem przedstawił nam plan dzisiejszego dnia, podzielił na pary i rozdzielił zadania. Ćwiczenia taktyczne. Uwolnić więźnia i bezpiecznie dotransportować go do bazy. Dostałam w parze Chrisa i ruszyliśmy po sprzęt.

            Kolejne dni mijały nam właśnie na takich zabawach. Czyli bieganiu w pełnym uzbrojeniu po każdym rodzaju terenu. Ściany wspinaczkowe w towarzystwie cholernie ciężkiego ekwipunku, gdzie każdy każdego ubezpieczał. Strzelnica. Mata. Dni zlewały się, podobne do siebie. Ale chyba przyniosło to wszystko jakieś efekty, bo pod koniec czwartego tygodnia mordęgi potrafiłam przewidzieć jak każdy z nich zareaguje w konkretnej sytuacji. I prawie się nie myliłam. I wszyscy zauważyliśmy te nasze postępy, więc wezwanie do Martom’a w zasadzie nas nie zdziwiło. 

- Brawo – nasz szef spoglądał na nas z uznaniem. – Jestem pod wrażeniem. Właśnie skończyłem czytać opinie wystawione wam podczas szkolenia. Już dawno nie mieliśmy tutaj tak dobrego zespołu.
- Czy jesteśmy dobrym zespołem to się raczej okaże po pierwszym zadaniu – zauważyłam, bo ten pochlebny ton lekko mnie wkurzył. I zaniepokoił. Jakby miał zagłuszyć wyrzuty sumienia, że wysyła nas na „mission imposible”.
- Jestem o tym przekonany – Martom nie stracił dobrego humoru. – Ale szkoda czasu, wasze pierwsze zadanie – popchnął w naszą stronę cztery teczki. Każdy z nas chwycił swój egzemplarz i spojrzał na pierwszą stronę.
- A niech to – wyrwało mi się.
- Zwariował pan? – Max poderwał się gwałtownie. – Po raptem czterech tygodniach ćwiczeń chce nas wysłać do byłej Jugosławii??
- Tam jest Slavko Miltan – w głosie dyrektora natychmiast pojawiły się ostre nuty. – Pomógł kilkakrotnie naszym ludziom. Teraz sam jest w niebezpieczeństwie i trzeba go wyciągnąć.
- I MY mamy to zrobić?? – też wstałam.
- Wiedzieliście od początku na co się piszecie!
- Ale nie na posyłanie nas w najgorszy ogień po bieganiu na poligonie! – wkurzył się Max.
- W ciemno – dodałam.
- W teczkach macie wszelkie informacje – sprostował Martom. – Na miejscu skontaktuje się z wami nasz człowiek i wprowadzi was w aktualną sytuację. Macie go wyciągnąć od Kovac’a i sprowadzić do Stanów. Koniec!
- Tylko tyle? – zakpiłam.
- Wylot za dwie godziny – dyrektor spojrzał na mnie zimno. – Nie podoba się, wynocha. Ale jeśli teraz zrezygnujecie, gwarantuję wam, że nie znajdziecie pracy nigdzie. Nawet jako wykidajło w podrzędnym nocnym klubie!
Spojrzeliśmy na siebie ponuro.

- Dupek – wysyczał Max, po czym złapał swoja teczkę i wyszedł. Zrobiliśmy to samo. Nie było odwrotu. Już nie.