Wieczór należał do całkiem udanych. I wcale nie mam na myśli
tego, że się urżnęliśmy i to dość solidnie. Raczej to, że wreszcie wszyscy się
rozluźniliśmy. Opadło napięcie spowodowane nową sytuacją, stresem i poczuciem,
w jakie gówno wdepnęliśmy. Bo doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to JEST
niezłe gówno. Cokolwiek Martom by nie powiedział. I jak by nie ubarwił
rzeczywistości. I okazało się, że chłopaki są całkiem fajne, chociaż Max miał
rację – Kevin gapił się na mnie, początkowo ukradkiem, ale im bardziej był
pijany, tym bardziej otwarcie to robił. Ignorowałam go, bo naprawdę nie
zamierzałam wdawać się w żaden romans. Ani nawet jedno-nocną przygodę seksualną.
No i nie podobał mi się, co też nie było bez znaczenia.
- Chyba czas się zbierać – Chris pierwszy zauważył upływ
czasu. – Jutro, a właściwie to dzisiaj… – zreflektował się, spoglądając na
zegarek. – …czeka nas dalsza mordęga.
- Cóż za trafne spostrzeżenie – zachichotałam, lekko
pijacko. – Mam tylko nadzieję, że mówisz o wysiłku fizycznym, a nie o ludziach…
- Ależ oczywiście – też się zaśmiał. – Nigdy nie nazwałbym
cię mordęgą!
- Dobra, kończymy na dzisiaj – Max chyba też uznał, że mamy
dość. W sumie, nic dziwnego, był z nas
najbardziej trzeźwy. – Zbieramy się – zarządził. Zawołał kelnera, poprosił o
rachunek i kilka minut później wyszliśmy. Noc była chłodna, lekko zadrżałam
czując podmuchy powietrza, ale ponieważ nie miałam daleko do domu, postanowiłam
pójść pieszo.
- Odprowadzę cię – natychmiast zaproponował Kevin, kiedy
tylko o tym wspomniałam.
- Nie wygłupiaj się – prychnęłam. – Poradzę sobie, mam
blisko… - pomachałam im i ruszyłam w kierunku swojego mieszkania. Słyszałam
jeszcze jakieś głosy, kiedy odchodziła, tak jakby cała trójka sprzeczała się,
ale zignorowałam je i tylko przyspieszyłam kroku. Naprawdę było zimno.
Max dogonił
mnie prawie pod moim mieszkaniem. Mało brakowało, a bym go znokautowała, bo
pojawił się znienacka, wyskakując z ciemności niczym pajac z pudełka.
- Odbiło ci?! – wydarłam się na niego, kiedy w ostatniej
chwili zatrzymałam cios. – Mogłam zrobić ci krzywdę!
- Mnie? – zdziwił się. – Nie masz szans, Mała…
- Nie mów do mnie Mała – wycedziłam, podchodząc do niego i
stając tuż przed nim.
- Bo? To całkiem ładne zdrobnienie…
- Nie – zaprzeczyłam. – Nie jest ładne.
- Dlaczego tak go nie lubisz? – zdziwił się.
- Przypomina mi jak tu trafiłam – wyjaśniłam. Nocne
powietrze sprawiło, że wytrzeźwiałam i zaczynałam gadać normalnie, bez tych
głupich skojarzeń i chichotów.
- Czyli?
- Przestań – skrzywiłam się. – Nie chcesz mi chyba wmówić,
że nie czytałeś moich akt!
- Przejrzałem…
- Jasne… - prychnęłam. – A ja jestem królowa angielska.
- Dlaczego mi nie wierzysz?
- Bo jeszcze nie jestem na takim etapie, wiary
bezgranicznej.
- Jeśli mamy razem pracować, to musisz mi zaufać…
- Jeśli mamy razem pracować, to musisz zapracować na to
zaufanie… - zripostowałam natychmiast.
- A ty? – dotarliśmy do mojego bloku i zatrzymaliśmy się
przed wejściem. – Ciebie to nie dotyczy? Nie musisz pracować na niczyje
zaufanie?
- Tego nie powiedziałam…
- Dokładnie to powiedziałaś – przerwał mi. – I pozwól, że
coś ci uświadomię. To tak nie działa. Nikt na nic nie musi pracować. Jesteśmy
zespołem, MUSIMY sobie ufać, bo inaczej przegramy już na starcie. Tego chcesz?
- Nie – pokręciłam głową. – Masz rację – przyznałam po
chwili zastanowienia. – Ale będę musiała się tego nauczyć…
- Myślę, że dasz radę – uśmiechnął się. – Jesteś bystrą
dziewczynką…
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie, tylko dlatego, że masz
większy staż niż ja – zażądałam. – Z resztą się zgadzam.
- No widzisz – ucieszył się. – To nie było takie trudne,
prawda?
- Znowu zaczynasz…
- OK., masz rację – uniósł dłonie w geście poddania. –
Postaram się więcej tak nie robić. Wystarczy?
- Na początek – zaznaczyłam. – Wiem, że mam mniejsze doświadczenie
niż ty – dodałam. – Ale szybko się uczę i możesz być pewien, że będę się
starać. Wystarczy?
- Na początek – Max uśmiechnął się złośliwie. – Dobranoc. –
pocałował mnie delikatnie w policzek i odszedł, znikając w mrokach nocy.
- Dobranoc – wyjąkałam, odruchowo unosząc rękę i dotykając
miejsca, gdzie przed chwilą dotykały mnie jego usta. Byłam bardzo zaskoczona,
nie spodziewałam po nim czegoś takiego. W końcu wróciłam do domu, szybki
prysznic i położyłam się do łóżka. Zapadłam w niespokojny sen, dręczona przez
niepewność, co mi przyniesie los. I jaką rolę odegra w tym wszystkim Max
Doherty.
Kac.
Uczucie suchości w ustach i dudniący ból głowy. Tym właśnie przywitał mnie
poranek następnego dnia. Spojrzałam na zegarek i głośno zaklęłam. Miałam dziesięć
minut, żeby wyjść i nie spóźnić się na trening. Wyskoczyłam z łóżka i pognałam
do łazienki. W towarzystwie poalkoholowych mdłości umyłam twarz, zęby i ręce,
wskoczyłam w pierwsze lepsze ciuchy i wybiegłam z domu. Do ośrodka dotarłam
równocześnie z chłopakami. Jeden rzut oka na nich wystarczył mi na
stwierdzenie, że nie tylko ja cierpię na „syndrom dnia wczorajszego”.
Przebraliśmy
się i zjawiliśmy na porannej odprawie. Nasz trener ani słowem nie skomentował
naszego wyglądu ani butelek z wodą ustawionych na blatach stolików. Bez
mrugnięcia okiem przedstawił nam plan dzisiejszego dnia, podzielił na pary i
rozdzielił zadania. Ćwiczenia taktyczne. Uwolnić więźnia i bezpiecznie
dotransportować go do bazy. Dostałam w parze Chrisa i ruszyliśmy po sprzęt.
Kolejne dni
mijały nam właśnie na takich zabawach. Czyli bieganiu w pełnym uzbrojeniu po
każdym rodzaju terenu. Ściany wspinaczkowe w towarzystwie cholernie ciężkiego
ekwipunku, gdzie każdy każdego ubezpieczał. Strzelnica. Mata. Dni zlewały się,
podobne do siebie. Ale chyba przyniosło to wszystko jakieś efekty, bo pod
koniec czwartego tygodnia mordęgi potrafiłam przewidzieć jak każdy z nich
zareaguje w konkretnej sytuacji. I prawie się nie myliłam. I wszyscy
zauważyliśmy te nasze postępy, więc wezwanie do Martom’a w zasadzie nas nie
zdziwiło.
- Brawo – nasz szef spoglądał na nas z uznaniem. – Jestem
pod wrażeniem. Właśnie skończyłem czytać opinie wystawione wam podczas
szkolenia. Już dawno nie mieliśmy tutaj tak dobrego zespołu.
- Czy jesteśmy dobrym zespołem to się raczej okaże po
pierwszym zadaniu – zauważyłam, bo ten pochlebny ton lekko mnie wkurzył. I
zaniepokoił. Jakby miał zagłuszyć wyrzuty sumienia, że wysyła nas na „mission
imposible”.
- Jestem o tym przekonany – Martom nie stracił dobrego
humoru. – Ale szkoda czasu, wasze pierwsze zadanie – popchnął w naszą stronę
cztery teczki. Każdy z nas chwycił swój egzemplarz i spojrzał na pierwszą
stronę.
- A niech to – wyrwało mi się.
- Zwariował pan? – Max poderwał się gwałtownie. – Po raptem
czterech tygodniach ćwiczeń chce nas wysłać do byłej Jugosławii??
- Tam jest Slavko Miltan – w głosie dyrektora natychmiast
pojawiły się ostre nuty. – Pomógł kilkakrotnie naszym ludziom. Teraz sam jest w
niebezpieczeństwie i trzeba go wyciągnąć.
- I MY mamy to zrobić?? – też wstałam.
- Wiedzieliście od początku na co się piszecie!
- Ale nie na posyłanie nas w najgorszy ogień po bieganiu na
poligonie! – wkurzył się Max.
- W ciemno – dodałam.
- W teczkach macie wszelkie informacje – sprostował Martom.
– Na miejscu skontaktuje się z wami nasz człowiek i wprowadzi was w aktualną
sytuację. Macie go wyciągnąć od Kovac’a i sprowadzić do Stanów. Koniec!
- Tylko tyle? – zakpiłam.
- Wylot za dwie godziny – dyrektor spojrzał na mnie zimno. –
Nie podoba się, wynocha. Ale jeśli teraz zrezygnujecie, gwarantuję wam, że nie
znajdziecie pracy nigdzie. Nawet jako wykidajło w podrzędnym nocnym klubie!
Spojrzeliśmy na siebie ponuro.
- Dupek – wysyczał Max, po czym złapał swoja teczkę i
wyszedł. Zrobiliśmy to samo. Nie było odwrotu. Już nie.